Dotarłem do domu, ale na relacje nie mam siły :mrgreen: Ograniczyłem się do wypicia piwa na gorąco co by ratować się przed zapaleniem płuc bo woda ciut chłodna tej zimy :roll: :mrgreen: . Czizus jak ja się bałem. Gdzie Lechu, gdzie graty, gdzie kurna gruuuunt???? Skostniałem. Sporo czasu byliśmy w wodzie niestety. Amico - kamizelka się sprawdziła w dziewiczym rejsie. Ależ się Wisła rozhuśtała :shock: Dmuchnęło raz - bujnęło, ale się utrzymaliśmy, poprawiło iiiiiiiiii poooooszło na lewo za burtę. Zestrachałem się jak jasny wuj. Gruntu nie miałem, więc trzymam się kanujki, Lecha nie widziałem przez chwilę. Kamizela trzyma więc ok, szukam Lecha, jest - myślę sobie będę robił to co On robi. Wszystko namięka i robi się ciężkie, ale trzymam się z głową nad wodą. Lechu łapie graty, ja bez gruntu, łapię się za dziób kanujki i zerkam na brzeg. No ładnie, sam nie dopłynę - za daleko i te fale....Kurna - co robić, nikt nam nie pomoże - coraz zimniej. Podpłynął Ted - pyta jak może pomóc - ale tak naprawdę nie może...Zerkam na Lecha - widzę że ma grunt - kieruję się w jego stronę i jest, stoję! Lechu ściąga kalosze i wylewa wodę z kanu wiaderkiem .....takim materiałowym, a ja się łapię za.......jego kalosza i pomagam z wylewaniem wody. Nogi mi kostnieją....staram się ruszać nimi w wodzie. Wreszcie wskakujemy, najpierw ja, potem Lechu i udaje się nam dopłynąć do brzegu. Przebieramy się i stwierdzamy że jesteśmy w czarnej d....ie, a płynąć się nie da..... Reszta w relacjach......Ogólnie wiem że mamy jaja! :mrgreen: Teraz się módlmy o brak zapalenia płuc.