Relacja z dawna oczekiwana...
Dla mnie i Amico wyprawa zaczęła się już przed 6 rano, bo wtedy właśnie wyruszyliśmy samochodem do Warki. Po drodze cały czas dyskutowaliśmy o tym, czy na niebie jest więcej czarnych chmur czy też może przebłysków słońca - jak się słusznie domyślacie, nie dałam się kiepskim prognozom. W Warce byliśmy już po 8, pozostało zameldować się Ropuchowi i uzupełnić zaopatrzenie ;)
Przy Pilicy czekali już na nas: Ropuch, Żabcia i Batyaki, wkrótce mogliśmy się też przywitać z Czołgiem i Prusem, który mnie osobiście zauroczył swoją nienaganną wyprostowaną postawą wysoko wyspecjalizowanego w zwałkach kajakarza oraz uroczym wdziankiem model "Kajakarz w rajtuzach". I w końcu ruszyliśmy.
DSCF7667mini.jpg
Pilica zachwyciła nas pięknem i spokojem, a słońce dawało nadzieję na całkiem sympatyczną pogodę.
DSCF7690mini.jpg
Po wpłynięciu do Wisły i małym postoju...
DSCF7704mini.jpg
DSCF7705mini.jpg
musieliśmy jednak zweryfikować nasze meteorologiczne poglądy na rzeczywistość. Tak jak napisał mój dzielny towarzysz podróży Amico - Królowa pokazała nam swój majestat, któremu należy się szacunek. Dopadł nas bowiem pierwszy szkwał, który mnie wystraszył, czego się wcale nie wstydzę, a otuchy dodawał mi jedynie wyraz twarzy Czołga, który mając w pamięci swoją pierwszą kabinę, chyba chciał być w tym momencie na karaibskiej słonecznej plaży... Najgorszy moment przeczekaliśmy sobie elegancko przy brzegu, ja to nawet pod pięknym brezentem gościnnie użyczonym przez Ropucha i Żabcię.
DSCF7715mini.jpg
Potem znów ruszyliśmy, by jeszcze kilka razy oberwać wodą lejącą się z nieba strumieniami.
DSCF7719mini.jpg
DSCF7758mini.jpg
W momencie pożegnania Prusa i Czołga przed mostem w Górze Kalwarii niebo płakało pełną gębą.
Jednak tuż po dopłynięciu na miejsce noclegu (wyspa jakieś 2 km od mostu w Górze Kalwarii, uzupełnijcie, gdzie dokładnie) udało nam się rozstawić obozowisko "suchą nogą" i od tego momentu więcej już nam nie padało. Dzięki temu mogliśmy sobie spokojnie posiedzieć do późnych godzin nocnych przy ognisku - rozmowy o życiu przy napojach energetycznych to coś, co lubią wszyscy bez wyjątku...
DSCF7775mini.jpg
DSCF7772mini.jpg
Ropuch dał mi dobry przykład wieczornej kąpieli, niestety nikt nie chciał nam uwierzyć, że woda jest ciepła jak na rajskiej wyspie, a wraz z ręcznikiem podają przy brzegu drinki z palemką... zatem to dzięki mnie i Ropuchowi nie mieliśmy przy ognisku komarów - wszystkie padły powalone zapachem czystości... choć była też hipoteza, że odleciały razem z Czołgiem. Następnego dnia wczesnym rankiem, tj. o godz. 11.30 (w pewnych okolicznościach czas liczy się trochę inaczej) ruszyliśmy dalej, ale najpierw udało mi się wypatrzyć na drugim brzegu spokojnie płynącego Predatora, który zwabiony dymem z ogniska i bandą machających "tambylców" postanowił sprawdzić, co to takiego :)
DSCF7797mini.jpg
Dzięki temu poznałam kolejną fajną osobę z forum, równie świrniętą turystycznie jak my wszyscy. Po 8 kilometrach kolejna niespodzianka w postaci Eltechów, których wreszcie mieliśmy okazję z Amico poznać osobiście. Jak wszyscy na forum - mili, sympatyczni, z wielkim poczuciem humoru. Powiedziałam wówczas Ropuchowi, że rzeczą zupełnie dla mnie niesamowitą jest to, że ludziom z forum chce się przyjechać na brzeg po to, żeby chwilę pogadać z przyjaciółmi. To, co nas wszystkich łączy, warte jest zapamiętania na całe życie. Ale dość tych wzruszeń... Płynąc dalej, mieliśmy okazję zobaczyć kilka niebezpiecznych miejsc na Wiśle, przed którymi przestrzegał nas Ropuch. Ostatni postój zrobiliśmy sobie 5 km przed klubem wodniaków, na wyspie opanowanej przez mewy. Batyak rzucał w nie kawałkami jedzenia, ale nie były najwyraźniej wystarczająco rozgarnięte, żeby pojąć jego intencje.
Spływ zakończyliśmy w WKW. Dzięki serdeczne Batyakom za podrzucenie nas z Ropuchem do jego gościnnych progów, gdzie przed podróżą pociągiem do Warki wzmocniliśmy się razem z Amico gorącą herbatą. W Warce jeszcze pożegnanie z Ropuchem i żal, że wszystko, co dobre, szybko się kończy. Do Lublina dojechaliśmy przed godz. 23, tym razem nie kłócąc się o pogodę. W przerwach we własnym chrapaniu mówiłam Amico, żeby nie spał - i widać nie spał, skoro dotarliśmy szczęśliwie do swoich domów. Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna.