Cześć
Ano, już po zlocie proa. To znaczy dla mnie, bo część ekipy gdzieś tam dalej płynie, niebawem dowiem się, gdzie. Mam też nadzieję niedługo mieć jakieś zdjęcia, bo sam w tym roku prawie żadnych nie zrobiłem. Za dużo innych rzeczy było do zrobienia.
Budowa na zlot proa Zdrufko nie udała się - hm, nie będę złośliwy i nie opowiem jak to było :roll:
W każdym razie w piątek rano zostałem bez łódki i bez transportu. Na szczęście okazało się, że Stefan Ekner jednak jedzie i ma jeszcze jedno miejsce w samochodzie. Droga upłynęła w bardzo miłej atmosferze :)
Zlot niepokojąco sfilcował się od ostatniego roku. Kilka osób nie dojechało (Staszek z Maderką , Jacek z Kocham kotka , Maciek Wroński i Salmo znowu nie przyjechali, Andrzej w Szczecinie remontuje Tavau i ma akurat jakiś kurs żeglarski, Grzgrz nie miał jak przetransportować swojego proa, ciągnąc jednocześnie przyczepkę z Mata pjoa Janusza) a co gorsza, kilka proa się wykruszyło.
O Te puke wiecie. W Szczecinie spalił się Bozon H , ale Wojtek był dzielny i za odszkodowanie zrobił nowe proa. Tym razem bez kabiny, ale długie i chude, o bardzo ekstrawaganckich kształtach. Maramara została połamana na kawałki przez orkan Ksawery, trzeba będzie zrobić jej nowe kadłuby - ale lepiej z mniej delikatnego materiału.
Z nowości - oprócz bezimiennego jeszcze proa Wojtka - Paweł radykalnie zmodyfikował swoje Basso , zrobione z płyt ABS. Ma teraz większy żagiel na wygiętych rejkach, zupełnie nowe mocowanie pływaka (na resorach i kolumnach McPhersona ;) ) i dodatkową ławeczkę z płótna. Świetnie wygląda i żegluje.
Przyjechał z Niemiec niezawodny Reto, ze swoją Gwiazdą Filmową ;)
patrz:
http://www.youtube.com/watch?v=oDJcSwRWAQI
a drugim rodzynkiem :roll: był Robert Hoffman z jednokadłubowym kajaczkiem żaglowym Yuan Fen typu Beth.
I oczywiście był mój Nietoperz...
W sobotę wiało. Wiało, że łeb chciało urwać z płucami, co ciekawe - z południa. Na Jamnie, hm... "dobra żeglarska pogoda", kilkaset metrów dalej nad morzem cisza i skwar. Popłynąłem z Adamem, najmłodszym uczestnikiem zlotu, jeszcze bez własnej łódki. Wsiadamy. Odbijamy. Wiosłujemy na wodę. Yhy - łatwo powiedzieć, pod ten wiatr...
Sądząc po zmęczeniu, jest już wystarczająco daleko od brzegu żeby stawiać żagiel. Stawiamy więc i spostrzegamy, że do brzegu jest znacznie bliżej niż by się wydawało, a skrzydło też niespecjalnie chce się tak szybko i sprawnie postawić. Zawracamy, mając skrzydło częściowo wciągnięte na maszt, klarujemy je na pomoście i zastanawiamy się co dalej.
Wiatr jest dopychający, nie widać żadnej możliwości startu od pomostu. No, może jedna - po drugiej stronie jest takie miejsce, gdzie można by stanąć na cumach i postawić żagiel. Proszę Stefana o pomoc, we trójkę przewiosłowujemy wokół pomostu na wybrane miejsce. Stefan z Wojtkiem trzymają nas na cumie, stawiamy żagiel.
Problemem okazała się skrzynka na kartofle. Znaczy, pływający domek o urodzie zbliżonej do rzeczonego pożytecznego przedmiotu, który był zacumowany po nawietrznej od nas. Powstawały za nim tak niestworzone zawirowania, że skrzydło zgłupiało do reszty. Raz zakręcało w jedną, raz w drugą, szarpało, chciało wywrócić łódkę, zaczepiało linkami o wszystko i ani myślało normalnie się wypełnić. Po chyba dwudziestu minutach walki zgodnie uznaliśmy, że spróbujemy przesunąć łódkę gdzieś poza obrys domku. Potrzebna była do tego dłuższa cuma, chłopcy wypuścili nas dalej od pomostu... i to wystarczyło, żeby skrzydło złapało czysty wiatr i zapracowało.
Na szczęście na tym wietrze stało jak mur, nie miało żadnych tendencji do podwijania się ani innych narowów. Koledzy puścili cumę i Nietoperz bez trudu odpłynął od pomostu. Chwila relaksu, wybranie cumy z wody, sklarowanie fałów i już pora zrobić zwrot. A potem długi hals wzdłuż jeziora.
Pamiętam, jak przy znacznie słabszym wietrze Nietoperz brał każdą falę do środka i hamował co chwila. Tym razem nie było fali - wiatr wiał od lądu i nie zdążyła się wybudować. Pruliśmy więc po gładkiej wodzie, skrzydło pracowało bez zarzutu, pływak o kształcie i proporcjach beczki denerwująco hamował ruch, ale i tak wyprzedziliśmy Dezetę, żeglującą pod fokiem i bezanem.
Ale co jakiś czas przychodziły szkwały, jakoś tak do "piątki" Beauforta, i wtedy działy się rzeczy dziwne.
Nietoperz zdradzał wyraźną chętkę do przewrócenia się. Zważywszy, że ciągnięty jest przez żagiel na wysokości pokładu, więc ramię przechylające miał może metr, na skrzydło musiała działać siła rzędu 150 kilogramów. Jeszcze trochę, a bylibyśmy polecieli... W takich chwilach kładłem się na pływaku, a jeśli to nie wystarczało - wrzeszczałem "BALAAAAAAST!" i Adam szczupakiem do mnie dołączał. Raz się spóźniliśmy. Proa przechyliło się, nabrało wody burtą, zwolniło i wstało z powrotem. Głównym zajęciem Adama przez następne kilkanaście minut było wybieranie wody z kadłuba.
Dość szybko osiągnęliśmy miejsce, w którym jezioro wyraźnie się rozszerzało. Spodziewałem się za rozszerzeniem jeszcze silniejszego wiatru, więc zdecydowałem zawrócić. Chyba słusznie, bo zwrot, w pierwszych podmuchach silniejszego wiatru, nie był łatwy. Całe warunki były na granicy możliwości Nietoperza - było nie było 4.5-metrowego, 60-kilogramowego kajaczka z 28m^2 żagla - i miałem ciągle uzasadnione wątpliwości, czy jesteśmy jeszcze po właściwej stronie tej granicy. Na przykład, co jakiś czas lewy (patrząc od nawietrznej) ster blokował się w pozycji w poprzek łódki. Normalnie łatwo byłoby naprężyć sterociągi, ale tym razem nie było na to żadnych szans.
Zawróciliśmy więc, pełniejszym kursem, zrobiło się więc odrobinę spokojniej, Adam mógł wreszcie usiąść wygodniej, bliżej rufy ( ja cały czas na ławeczce pomiędzy pływakami, oblewany każdym odkosem). I przy następnym szkwale łódka postanowiła, dla odmiany, odlecieć. Dziób, przedni ster i śródokręcie wyszły ponad wodę, na powierzchni została tylko rufa z Adamem i pływak, na którym siedziałem. "ADAAAAM, PRZEJDŹ BLIŻEJ DZIOOOOBUUUU!" Położył się szczupakiem na centralnej ławeczce, kadłub wyrównał. Uff.
Na wysokości naszej przystani postanowiliśmy zrzucić żagiel i dojść do pomostu na wiosłach, z wiatrem. Normalnie na Nietoperzu luzuje się najpierw jeden fał, załogant zbiera płótno skrzydła poczynając od końcówki i wpycha je do kadłuba. Potem luzuje się drugi fał i całą paralotnia ląduje stopniowo w kokpicie. To działa jeszcze przy 4 stopniach starego Beauforta, ale przy "piątkowych" zawiewach nie było szans. Żagiel wyrywał się w sposób niekontrolowany, w końcu uznałem, że najbezpieczniej będzie zrzucić go po prostu do wody. Potem złożyliśmy jeszcze dla świętego spokoju maszty i pracowicie wyciągnęliśmy pełne wody skrzydło niczym sieć po obfitym połowie.
Dalej było już z górki.
Byłem wypompowany - takich numerów Nietoperz nie robił od dobrych 10 lat... ale też nigdy nie pływał przy takim wietrze. Dla odreagowania wsiedliśmy na Wikiwiki i zrobiliśmy tę samą trasę. Zero stresu, zero adrenaliny, spokojna żegluga (i szybsza od Nietoperza mimo trzy razy mniejszego żagla). Miła, grzeczna, posłuszna krówka z tej Wiki :)
...a potem poszliśmy całą bandą na wędzoną rybkę.
Następnego dnia wiała słaba "dwójka" i skrzydło Nietoperza ledwo trzymało się powietrza - ale trzeba było je dosuszyć. Popłynęliśmy tym razem z Pawłem i też było zero stresu, tylko irytacja, kiedy raz jedna, raz druga końcówka paralotni podwijała się z braku wiatru.
Nietoperz został na razie przy kei, bo na przystani nie było nikogo kompetentnego, kto mógłby zdecydować, czy mogę powiesić go z powrotem w hangarze pod sufitem. Mam nadzieję, że go zastanę za jakiś miesiąc. Na wszelki wypadek zdemontowałem maszty, stery i najważniejszą część - "astrolabium".
Ja już musiałem wracać, trzy załogi postanowiły popłynąć na morze. I klops - nie da się przedostać z Jamna na morze, zrobili wrota sztormowe i rzeczka stałą się nie do przejścia. Z tego co wiem, załadowali swoje proa na samochody i pojechali z Mielna do Gdańska. W Górkach Zachodnich da się wyjść w morze :)
pozdrowienia
krzys