Plan na tegoroczną majówkę przewidywał rowerową wycieczkę wzdłuż polskiego wybrzeża, niestety zdarzenia kwietniowe pokrzyżowały plany rowerowe. Zamieniliśmy je oczywiście na pagajowanie.
Wstępnie myśleliśmy o spływie Wisłą z Warszawy w dół, lub z Włocławka do Gdańska, kończąc tradycyjnie na mazurach. Tym razem nie była to Krutynia, kręciliśmy się w koło Giżycka.
Pogoda za oknem w piątkowy poranek i prognozy nie nastawiały optymistycznie, ale jak mawia stare przysłowie – nie ma złej pogody, tylko ciuchy są nieodpowiednie.
Skierowaliśmy się na Gdańsk z zamiarem obejrzenia auta – przez telefon wszystko wyglądało cudmiódnieśmiganepachnącebłyszczącepoNiemcuemerycieijegoniemieckiejemeryckiejżoniecojeździłtylkozatankowaćnaniemieckiejstacjitylkooryginalneniemieckiepaliwoiwdrodzepowrotnejdoniemieckiegokościołanarodowegoirazwtygodniuponiemieckiezakupydoniemieckiegosklepuzniemieckimitylkotowaramidmuchałchuchałniemieckimpowietrzemiprzecierałlakieroryginalnymniemieckimwoskiemzinstrukcjąoczywiścieponiemieckuniemieckąirchątajnymniemieckimsposobemwoskowania. Na miejscu po pierwszych oględzinach okazało się, że ww. auto to pokolizyjny szrot. W tym miejscu nie pozdrawiamy panów z BIG MOTORS POLSKA z Gdańska. Ani tego w wieśniackiej czapce, ani tego bez czapki, ani nawet tego co go nie było a rozmawiał z nami przez telefon. Zawinęliśmy się więc czem prędzej na piętach skutecznie kuszeni promieniami słońca nieśmiało przebijającymi się przez chmury...
Na wschód – tam na pewno musi być jakaś cywilizacja!
Wcześniej jednak Różowa wymyśliła obiad w naszym ulubionym barze mlecznym w centrum miasta, więc skierowaliśmy się na zachód. Piątek przed długim weekendem, ok 15 skutecznie odebrał nam apetyt, nawróciliśmy na najbliższym skrzyżowaniu (co zajęło ok pół godziny), i przez nowy tunel pod Wisłą pocisnęliśmy w stronę wschodzącego słońca.
Do Giżycka dotarliśmy wieczorem konsumując po drodze obiad na wiejskim przystanku PKS w postaci bigosiku, makaroniku po bolońsku i gadżetów z racji. Ogarnięcie hotelu, spacer po mieście, wizyta na molo, wstępny zwiad na jutro, kolacja i polegliśmy w łóżku.
Rano obejrzeliśmy twierdzę Boyen. W kasie spotkała nas miła niespodzianka – krwiodawcy mają zniżkę! Patrząc jak natura wdziera się w zabudowania, jak drzewka powoli wyrastają ze szczelin pomiędzy cegłami, jak korzenie wybijają wyłomy w murach, naszła nas taka refleksja, że teraz nikt tego nie oczyszcza, nie wyrywa i nie łata ubytków w świeżo wypchniętych cegłach, a za kilka lat zacznie się płacz, bo piniondzów brakuje na konserwację murów…
DSC02320.JPG
DSC02335.JPG
Po spacerze po twierdzy pojechaliśmy nad wodę.
Miejsce na wodowanie znaleźliśmy przy kładce na kanale Giżyckim. Wypakowanie worków, złożenie łódki, odstawienie auta na osiedlowy parking nieopodal i strzelenie fotek z przestawiania mostu zajęło nam ok godziny. Nie obyło się bez przygód – czysty na pierwszy rzut oka trawnik usłany był psimi klocami, musieliśmy manewrować między... no właśnie... – mam więc apel – MASZ PSA – SPRZĄTAJ PO NIM!!!
DSC02359.JPG
Wypłynęliśmy na Niegocin. Na wodzie przywitał nas wiatr, wysokie fale i przelotny deszcz. Temperatura również była daleka od komfortowej. NIC TO BAŚKA! Jak mawiał Pan Wołodyjowski – dziś na pewno tak straszy i jutro się wypogodzi. Jak się później okazało to zdanie towarzyszyło nam do końca majówki…
Celowaliśmy w stronę Wyspy Ptasiej, ale żeby nie pompować non stop pod wiatr, zawróciliśmy zrobiliśmy przerwę na obiad i Kanałem Niegocińskim przerzuciliśmy się na Tajty. Byliśmy już nieźle zziębnięci, zobaczyliśmy domki kempingowe, gdzie postanowiliśmy dopytać o wolny domek. Kemping okazał się stanicą żeglarską, która dopiero startowała w tym sezonie i domki jeszcze nie hulały, ale wolne były pokoje. Miły Pan Bosman poczęstował nas herbatą i przygarnął na noc w pokoju nad bosmanatem. Poczuliśmy się jak na koloniach – pokoik z paździerza bez żadnych wygód. Wygody są w domu, byliśmy wniebowzięci. Wieczór zakończyliśmy nalewką porzeczkową– tak dla zdrowotności.
Następnego dnia kręciliśmy się po jez. Kisajno, zrobiliśmy ognisko i penetrowaliśmy okoliczne wyspy.
DSC02393.JPG
W czasie płukania gadżetów po obiadku zostawiłem widełki na brzegu, MOJA WINA (tu następuje samobiczowanie), więc kolejnego dnia musieliśmy po nie wrócić – okazało się, że na naszym miejscu ktoś po nas biwakował, a widełki leżące na brzegu nieświadomie wbił butem w ziemię, tam gdzie je zostawiłem. Cieszyliśmy się z odzyskanej zguby. Pokręciliśmy się między wyspami, minęła nas tratwa nurków na holu za motorówką, wpłynęliśmy do „laguny” na wyspie Duży Ostrów i wróciliśmy do naszej paździerzowej chatki. Wszystko to przy akompaniamencie wyjącego w uszach wiatru. Wieczorem poszliśmy na spacer do miasta. Wizyta w kawiarni w starej wieży ciśnień (sernik na ciepło z wiśniami i czekoladą z widokiem za areszt śledczy każdemu poprawi humor), potem taras widokowy (tak, zgadza się, byłem zesrany że to się wszystko urwie, spadnę i zabije się na śmierć), ale panorama przednia. zjedliśmy rybki i już autem wróciliśmy do stanicy.
DSC02428.JPG
DSC02438.JPG
DSC02523.JPG
Aha, i udało nam się odnaleźć jednego zaginionego Tupolewa. Samolot ma się dobrze, jest gotowy do startu w bezpiecznym tajnym miejscu, ukryty przed wzrokiem wrogiego wywiadu. Także wszyscy zwolennicy teorii spiskowych – SZACH MAT!
DSC02514.JPG
Jeden z żeglarzy ostro przygotowujących się do sezonu (a przygotowywali się zawzięcie co wieczór) polecił nam byśmy płynęli na jez. Dejguny, które na co dzień jest trudnopenetrowlane ze względu na niski stan wody. Tegoroczna majówka wody nie żałowała, kanu ma małe zanurzenie, o którym żaglówki mogą tylko pomarzyć, pochwyciliśmy więc ten pomysł. Ponieważ wiało idealnie w plecy, rozwinęliśmy nasz żagielek i bez wysiłku sunęliśmy do końca jeziora. Zrobiliśmy przerwę na śniadanio – obiad.
DSC02457.JPG
DSC02460.JPG
W trakcie konsumpcji przehasały koło nas 3 dorodne pasztety, znaczy zające. Skryły się w krzakach i po chwili kicały z powrotem machając przed nami kitami. Ładne pasztety. Postanowiliśmy już wracać bo nie uśmiechało nam się dymanie pod silny wiatr przez 2 jeziora i rzeczkę. Jednym słowem miękkie faje z nas. Dotarliśmy do końca Tajt i na wiosłach wróciliśmy do naszego paździerzowego domku. Powrót dał nam w kość ale szczęśliwie dopompowaliśmy do mety. Na Dejguny jeszcze się kiedyś zapuścimy. Pakowanie, składanie łódki i pożegnanie z serdecznymi żeglarzami zakończyło tegoroczna majówkę.
Wracając zahaczyliśmy o Mikołajki, jednak spędziliśmy tam może z kwadrans. Festyn, odpust, chiński sklepik z gównoliną i tłumy wylansowanych lal i lalusi. W polarach i trampkach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Nie podobało nam się.
Zatrzymaliśmy się na obiad w Myszyńcu – świetna pizzeria, smaczne jedzenie, uczciwe ceny i miła obsługa – POLECAMY!
I w ogóle to i ludzie jacyś inni niż widuję w stolycy, tacy kulturalni. Nawet pan menel na skwerku otwierając piwo podniósł wystrzelony w górę kapsel i wrzucił do kosza… SZACUN.
Podsumowując niepotrzebnie dymaliśmy do Gdańska i Mikołajek, ale to ryzyko było wliczone w koszty, z powodu chłodu i zaleceń lekarza dzienne przeloty nie były imponujące, kręciliśmy się wokół stanicy, wiał silny wiatr, na jeziorach duże zafalowanie(jak na naszą łupinę) i nie było sensu się męczyć. Żywiliśmy się głównie racjami sr i zupkami profi. Oczywiście w menu nie mogło też zabraknąć porannej jajówy, codziennie parzonej kawy i popołudniowego grzanego wina.
Może w przyszłą majówkę wrócimy w ten rejon większą łódką… Zapowiada się 9 dni wolnego…
foty i filmiki
https://goo.gl/photos/L1rTSupXK5H7zqrJ7