Miałem okazję miesiąc temu stanąć na najwyższym szczycie Europy. Osobom, które o tym marzą chciałbym nieco przybliżyć temat i uświadomić, że jest to dość realne.
Miało nas jechać 4, ale jedna osoba się przeraziła filmami na YT, zostało więc 3. Kierownikiem wyjazdu był kolega z technikum. Urlopu wzięliśmy 5 dni plus dwa weekendy. Wyjazd późnym wieczorem po pracy. Trasa do Chamonix była bardzo prosta dlatego jak kierowca prowadził to pilot spał, zastępca kierowcy na tylnej kanapie też. Zmiana za kołem co 200km powodowała, że nikt nie jechał na autopilocie. Pierwszą noc spędziliśmy na bezpłatnym parkingu w namiocie w miejscowości wypadowej Les Houches. Strasznie napaliliśmy się na wyjazd kolejką na Aiguille du Midi. Chcieliśmy tam spędzić cały dzień przyzwyczajając się do niskiego ciśnienia. Widoki i zagospodarowanie szczytu to coś niesamowitego. W ciągu godziny każdy z nas miał uciążliwy ból głowy, po kilku godzinach jeden kolega był już całkiem blady, a spawanie było na zakręcie, więc trzeba było się ewakuować. Na górze pospacerowaliśmy trochę, taka całodniowa sielanka z przejściem do schroniska Cosmiques. Kolejny biwak na parkingu. W promieniu 100m mieliśmy kibelek publiczny, okutą ścianę do wpinania, mały park linowy i staw z fontanną. Rano po spakowaniu plecaków ruszyliśmy pod kolejkę Bellevue. Skorzystanie z niej to ujma dla wyjścia na szczyt ale plecaki ważyły ok 30km. Dalszy odcinek to marsz torowiskiem Tramway du Mont Blanc do schroniska Tete Rousse. Doszliśmy tam ok 16, dlatego zostało sporo czasu na rozbicie biwaku, obiadek i odpoczynek. Wysokość 3200m już daje się we znaki. Pogrzebanie w nosie to już wysiłek, o rozpakowaniu plecaka nie wspomnę. Kolejny dzień spędziliśmy w obozie bo pogoda była słaba na wejście na szczyt. Spędziliśmy go na jedzeniu, robieniu zdjęć, podeszliśmy też posiedzieć pod żleb zwany Rolling Stones przez który idąc na szczyt trzeba przejść. Słynie on ze spadających kamieni, wytapianych ze śniegu szczególnie późnym popołudniem. Kamienie są zazwyczaj wielkości piłki lekarskiej, ale największy jaki widzieliśmy miał gabaryt busa. Ustawiamy się na poranne wyjście do końca nie wiedząc jaka będzie pogoda. Trzeba zaryzykować bo kolejne dni mają być gorsze. Jeszcze o północy budzi nas deszcz. Wstajemy o 1. O 2 ruszamy jako ostatnia grupa. Drogę wyznacza długi wąż czołówek. Kuluar z kamieniami przebiegam nie czekając na resztę mojej grupy- muszę nakleić plastry na pięty zanim mnie dojdą. Podchodzimy niby najtrudniejszym odcinkiem trasy prowadzącym do schroniska Gouter. Trudności tam jednak nie było żadnych. Coś jak podejście na Zawrat od Gąsienicy. Mimo świeżego opadu śniegu (kwestia 200m nad obozowiskiem) idziemy bez raków. Wpadamy do Goutera, zjadamy kalorie, przegrupowanie szmat i znowu wychodzimy jako ostatnia grupa. Przed nami świetlny wąż znikający za Dome du Gouter. Czuć siarczysty mrozik. Palce w nogach i dłoniach kostnieją. Jako chyba jedyni nie posiadamy butów technicznych. Osobiście śmigam w Scarpa Kinesis Pro, a koledzy w podobnej klasy butach. Ciśnienie i wydolność nie pozwala na szybkie rozgrzanie się. Robimy częste postoje po ok. 30 sekund. O świcie docieramy na Dome d G. Widać schron Vallot gdzie w pierwszej wersji planowaliśmy biwak i start właśnie z niego. Grupa niemców poradziła nam jednak atak z Tete Roski. Tak też zrobiliśmy. Z ogromnym trudem docieramy do Vallota, zmęczenie daje się we znaki. Zrzucam balast na 4362 (śmierdzący rekord :D ) Kolega który miał problemy na Aiguille d M. odpuszcza, nie daje rady i rezygnuje. Zmęczenie, ból głowy i mdłości są nie do zniesienia. Schodzi do Goutera z grupą hiszpanów gdzie wraca do siebie. My idziemy dalej, ale jest mega ciężko. Tlenu coraz mniej. Idę aż ciało dopada omdlenie, zatrzymuję się robię łapczywą serię wdechów w cyklu 3-4/s co też męczy, stopniowo staram się je uspokoić i znowu ruszam. Po 20-30 krokach to samo i tam aż do samego szczytu. Nie mam problemów z głową tylko oddechem. Tasior cierpi ból głowy. Mijamy grupy schodzące ze szczytu. Co trzeci ma minę jakby wracał z imprezy o poranku. W końcu szczyt. Przybijamy piątki z dwójką francuzów. Cieszymy się jak cholera, ale nie mamy siły podskakiwać ze szczęcia. Wysyłam jednego sms'a do kilku odbiorców (takiego przygotowanego wcześniej gotowca optymistycznej myśli), dzwonię do żony. Lekko wieje i zaraz nas wychładza. Francuzi rozkładają glajta i robią piękny zlot do Chamonix. Zżera mnie zazdrość - kiedyś też tak zrobię. Ostrożnie zmierzamy na dół. Przy Vallocie raz jeszcze dopada nas radość. Od tego miejsca jest spacerek do Goutera. Spotykamy się z Marcinem i ruszamy tym najtrudniejszym odcinkiem do naszego obozowiska. Przed nami żleb. Zdecydowanie, osobno, jeden po drugim przebiegamy to miejsce. Przy namiocie padam na plecy i leżę bez tchu ponad godzinę. Słychać czyjeś gwizdanie na gwizdku, ktoś wzywa pomocy ze ściany. Choćby to była sama Pamela Anderson 20 lat wcześniej to i tak nie miałbym siły jej pomóc. Odnajduję poszkodowanego zumując aparatem zbocze, Marcin jako jedyny z całego obozowiska poszedł zawiadomić schronisko. Bardzo mi tym zaimponował. Nie mogli jednak go wypatrzyć. Seria zdjęć z mojego aparatu pomogła im go dopatrzyć. Śmigło w drodze. W międzyczasie z obozu rusza trójka polaków, żeby pomóc tej osobie. Czułem straszną bezradność, a w przeraźliwym dźwięku gwizdka było słychać to proszenie i pomoc. Schodząc z Goutera wyprzedzamy grupę japończyków. Schodzą w pełnej asekuracji, na lonży i lotnej. Bardzo powoli. Zejście zajęło nam niecałe 2h, a będąc godzinę w obozie oni byli dopiero w połowie zbocza. To dobrze bo prawie w tym samym czasie co polacy dochodzą do poszkodowanego. Po 10 minutach śmigłowiec zabiera nawigatora ze schroniska. Reszta akcji to kwestia minut. Desant, pakowanie i ucieczka przed nadchodzącą mgłą na kilkudziesięciometrowej linie. Spora to część relacji, ale z punktu widzenia biernego obserwatora było to niemałym przeżyciem. Ostania noc w górach. Najzimniejsza. Rano śnieg pada również w namiocie :) to nasza para, zamarzała na ściankach sypialni i sypała się na twarz. Zwijamy obóz. Żegnamy się z obozowiczami (teraz 90%polaków, a pierwszego dnia wszystkie nacje świata i tylko my jako reprezentacja polandii) Schodzimy w pełnym słońcu. Przyjemnie. Kolacja, pakowanie, mycie i ruszamy do Szwajcarii do Gridelwaldu pod Eiger. Planowaliśmy tam via ferratę ale tu tez sypnęło śniegiem. Kończymy wyjazd na przemiłym spacerku po kanionie Glescherschlucht. Wracamy do Bielska.
Koszty: wszystko zamknąłem w 1200zł (paliwo, winiety, żywność na miejscu i na drogę, liofizaty, bilet na kolejkę Bellevue 18E, i Aiguille 52E, drobne pamiątki)
Czas: równe 7 dni, da się zejść do 5 przy pewnej pogodzie.
Aklimatyzacja: bardzo ważna, ale nie na zasadzie wyjazdu na szczyt kolejką tylko trzeba gdzieś wyjść. Sporo osób robi akli na Gran Paradiso.
Zdjęcia: nie zamieszczam bo jeszcze nie poselekcjonowałem. Muszę wybrać 40-50 z 700.
Filmy:
http://www.youtube.com/watch?v=hexxxuwxnns
http://www.youtube.com/watch?v=5GUp1Kp_FGE
Ciekawostki:
1) jedząc kolację koło tete roski podszedł do mnie na odległośc 2-3metrów koziorożec alpejski, był ogromny z dużym porożem.
2) ciśnienie na Midi było takie że: jak otworzyłem Go Pro na górze to na dole już tego nie mogłem zrobić. Niskie ciśnienie w obudowie mi to uniemożliwiało. Śmialiśmy się że oddam kamerkę koledze (własność tego co nie pojechał) i dopiero jak z nami pojedzie na kolejny wyjazd to otworzy; pusty bidon z twardego plastiku na dole został wręcz zgnieciony jak puszka po piwie; konserwy na górze wyglądały jakby miały zaraz eksplodować. Wniosek: następnym razem wezmę balon nadmuchany do połowy :P
Polecam