Poranek był rześki i piękny. Miałem trochę oporów, aby się ubrać w mokrą piankę. Po śniadanku na wodę i do przodu. Rzeka, choć miała już stałą szerokość to jednak wciąż regularnie zarastała miejscami, a wtedy to jakby ktoś doczepił z tyłu jeszcze trzy albo więcej kajaków. Na mapie te miejsca widoczne są z góry jako ładne zielone placki 53.695799,14.909032. (Przełącz na widok z satelity)
Chwilami bywało niezwykle ciężko, z uwagi na brak punktu do odepchnięcia. Cała ta zieleń przerastała toń głęboko, a wiosło grzęzło gdzieś w mule nie
dając podparcia. Pomalutku centymetr po centymetrze posuwałem się naprzód. Widząc przed sobą wolną od zatoru wodę, obiecywałem rękom, że to już ostanie takie miejsce. Słońce przygrzewało, owadów nie było, więc dawało się to wszystko jakoś znieść. Raz spotkałem miejscowego, który miał łatwość nawiązywania kontaktu, wiec pogadaliśmy sobie o pięknie przyrody. Poczciwa chłopina z niego, choć nie zrozumiał po jakiego grzyba taplam się w wodzie.
W tak pięknych okolicznościach przyrody, dotarłem wreszcie do Łoźnicy, gdzie pokonawszy jaz i skręciłem na zachód. 53.699487, 14.879095
Rzeka zaczęła się zmieniać. Dno z mulistego przeszło w piaszczyste, a brzegi wypiętrzyły się z lekka. Las podszedł bliżej wody,
wiec przybyło powalonych drzew. Do tej pory występowały "zarostki", teraz zastąpiły je "zwałki". Rzeka zaczęła mocniej meandrować, a za każdym
zakrętem: "dzień dobry" - w pas kłaniały się drzewa, nie wiedzieć czemu zawsze pniem w wodę. Nie bywam wtedy zły, ale przyjmuję co natura daje.
Jeszcze w Łoźnicy obiecywałem sobie wyjście do sklepu, ale było ciężko się zatrzymać. Tak jakoś mam, że jak płynę to nie mogę się zatrzymać.
Znacie to uczucie? Postanowiłem, że w następnej wsi, Babigoszczy, to już musowo poszukam sklepu i zakupię prowiant. Kiedy tam dopłynąłem, oczom
moim ukazał się stary, nieczynny młyn z kołem, jeszcze gotowym do podjęcia wytężonej pracy. 53.680296, 14.813229 Udało się nim nawet obrócić.
Po wyjściu na brzeg, okazało się, że sklepu we wsi nie ma, bo splajtował. Do następnej wsi miałem cztery godziny walki w żywiołem. Cóż było robić? Trzeba przyjąć co
jest. Rzeka jakby się uwzięła. Zwalonych drzew wciąż przybywało, ale za to jaka uczta dla wzroku i ducha! Piękny szeroki wąwóz z wijącą się w nim wodą, a na brzegach kanie, a czasem prawdziwki. Oczywiście uszczknąłem nieco z tego bogactwa. Jelenie i łanie stały na brzegach wpatrzone w to coś, co się do nich zbliżało rzeką. To zaskakujące, ale zwierzyna nie spodziewa się niebezpieczeństwa ze strony wody. Stoją tak w bezruchu wpatrzone, nie potrafiąc rozpoznać w tym czymś
znajomego kształtu, dopiero gdy byłem już całkiem blisko, być może mój zapach ostrzegał ich o tym, że zbliża się "największy ich wróg".
Tak dopłynąłem do Widzeńska 53.667064, 14.744461
Oczy rozweselonej młodzieży siedzącej na brzegu skupiły się na mnie. Co za dziwoląg przypłynął. Obsypany liśćmi, korą i wodorostami. To od tego ciągłego wysiadania i przeciągania kajaka przez zwalone pnie i wypłycenia. Na moje pytanie o sklep, stwierdzili tylko, że u nich sklep też splajtował. Co jest? To już na samym piwie nie da się utrzymać? Udało mi się zrewidować swoje plany w kwestii kolacji. Coś tam jeszcze zostało. Problemem był jedynie mały zapas wody pitnej. Pożegnałem się grzecznie i popłynąłem dalej, jak najdalej od wioski. Jeśli mam być bezpieczny, to tylko głęboko w dziczy. Wciąż płynąłem na zachód. Od wychodzenia na brzeg i przenoszenia kajaka przez pokrzywy, koszmarnie bolały mnie nogi. Już kiedyś, zupełnie niedawno, przeżyłem coś podobnego przy pokonywaniu górnego odcinka Mołstowej. 53.832046, 15.560873 Pamiętam wtedy, że przez te cholerne pokrzywy nie zmrużyłem oka całą noc. Czyżby miało się to znów powtórzyć? Na jednym z zakrętów zauważyłem z boku ciek wodny, który wydał mi się niezwykle czysty. Okazało się, że to źródło wybija kilka metrów dalej. Miałem wiec możliwość zaczerpnięcia wody. Natura czasem przychodzi w sukurs we właściwym momencie. Znów mijam sarny, które na wyciągnięcie dłoni stały do końca wpatrzone we mnie. To nieprawdopodobne, ale zwierzyna w pierwszym zrywie nagle się płoszy, robi kilka szybkich susów i zatrzymuje się, jakby zawstydzona swoją nagłą paniką. Staje i patrzy spokojnie jak odpływam w dal. Nie sposób wykonać wtedy zdjęcie, wszystko trwa ulotnie szybko. W końcu dopływam do znajomego miejsca. 53.669543, 14.725176 Mój stary druh - dąb szypułkowy, czekał na mnie, aby znów mnie ugościć. Spędzaliśmy razem chwile na wiosnę tego roku, kiedy robiłem rekonesans wędrując wzdłuż brzegów. Staruszek ma już kilka wieków, ale wciąż dobrze się trzyma. Rozpalam ognisko w zapadających ciemnościach i po obowiązkowym myciu zasiadam do kolacji. Znów scenariusz ostatniej nocy się powtórzył. Gwieździste niebo, ryczące jelenie i odgłosy ptactwa z lasu za plecami. Zasypiam bez trudu pomimo pokrzyw. Śnię o białogłowej imieniem Gowienica... CDN