Uzbrojony w wiosło, ale także w ręczną piłkę ogrodową na podorędziu, ruszyłem na podbój tej nieokiełznanej przyrody. W prawdzie płynąłem już Parsętą na przełomie marca i kwietnia 2017r. i to zaczynając znacznie bliżej źródeł, od granicy lasu tuż poniżej Parsęcka, ale nie wiele zachowało się w pamięci obrazów. Wszystko zatem co teraz przetaczało mi się przed oczami, było niczym nowe doznanie. Z gracją i tylko sobie znaną techniką pokonywałem zadrzewione, zakrzaczone wypełnione po brzegi koryto rzeczne. Niekiedy wykonując esy-floresy na całkiem prostej w tym miejscu transzei rzecznej. Innym znów razem musiałem rozpędzać się, aby taranem po najkrótszej linii przebić przez gęste gałęzie łóz, wytyczając miejsce ataku postawionym niczym kopia na sztorc wiosłem. Czasem przegrywałem i tę walkę otrzymawszy cięgi po twarzy od wiotkich i siekących niczym bicz gałazek. Zatrzymawszy mój pochód czułem jak nurt z impetem napiera na kajak nieubłaganie dążąc do wywrócenia go. Robiłem co mogłem, żeby się nie dać złamać. Ale przecież coś musiało się dać złamać. Robiłem wszystko, żeby była to gałąź. Bywało, że jedną ręką trzymałem się gałęzi i stawiałem opór będąc jednym ciałem z kajakiem, by drugą ręką dobyć piłki i podciąć ową gałąź, której przecież właśnie się trzymałem. Wtedy wszystko nagle dostawało pędu, a ja walczyłem nad utrzymaniem równowagi. Potem dawało się słyszeć gwałtowne spuszczenie z płuc powietrza, po wygranej walce. Ile razy tak się działo, nie wiem. Dość powiedzieć, że nachodziły mnie poważne wątpliwości, czy podołam. Udało się wreszcie dopłynać do pola biwakowego Krosino, skąd zaczyna się coroczny maraton kajakowy z gigantem tej imprezy Piotrem Rosadą. Poniżej mostu wyraźnie się poprawiły warunki do spływu. Poprawy nie należy jednak rozumieć jako wygodne pływanie. W dalszym ciągu koryto przegradzały powalone drzewa i zarastające krzki łóz. W końcu dopłynąłem do elektrowni w Doblach. Tu udarzał w uszy szum spadającej z progu wody. Jasne było to, że przepływ wody jest sporo większy niż normalnie. C0191.MP4_snapshot_01.50_[2019.10.07_20.03.32].jpg
Teraz widok był inny. Łąki wzdłuż koryta pozalewane, na których brodziło zadowolone ptactwo. Nie przeszkadzała mu też temperatura ok. 6 st.
C0193.MP4_snapshot_00.02_[2019.10.07_20.04.59].jpg
Na twarzy poczułem zrazu nieśmiałe promienie słońca, ale z każdą przebytą chwilą stawały się coraz bardziej filuterne.
C0197.MP4_snapshot_00.10_[2019.10.07_20.06.46].jpg
W pewnym momencie na zakolu konsternacja. Rzeka skręca, ale nie mały fragment nurtu przełamuje granice i gna wprost przez las ze znaczną prędkością. Podejmuję wyzwanie i puszczam się z nurtem.
C0200.MP4_snapshot_00.14_[2019.10.07_20.07.48].jpg
Rzeka zwolniła, ale za to silnie meandruje. Podchodzi pod wysoki lewy brzeg, z którego wyłania się niczym nimfa z mgły, rzeka Dębnica. Znam ją, jest przepiękna, ale zazdrośnie i zawadiacko broni swego "wianka". Wkrótce dopływam do kamiennej budowli hydrotechnicznej zwanej zwężką Venturiego. Ma powstrzymać wysoką falę i przepuszczać w miarę stałą ilość wody, tak aby nie podmyć osłabionych brzegów wąwozu w Osówku.
C0202.MP4_snapshot_00.04_[2019.10.07_20.08.36].jpg
Poniżej na polu zatrzymuję się na chwilę, by stać się obiektem zainteresowania "zielonych ludzików". Podchodzą i pytają skąd i dokąd. Pochwili pytaja o napotkanych wędkarzy. W tym momencie uzmysławiam sobie, że żadnego nie widziałem. Panowie okazują się być Strażą Leśną i aktualnie tropią tych, którzy nie baczni zakazu próbują złowić coś na kolację. Trwa właśnie okres ochronny. I powiem wam, szczerze, że to cudowny moment dla kajakarzy. Żywej duszy nie spokałem na brzegach, co mnie bardzo radowało. Uradował mnie jeszcze bardziej ten oto "skarb", który zerwałem wpost z kajaka. No tego jeszcze w kinie nie grali. Kajakiem na grzyby! C0208.MP4_snapshot_00.04_[2019.10.07_20.11.21].jpg
W wąwozie, którym płynąłem z dużym impetem, minąłem stary młyn. C0205.MP4_snapshot_00.28_[2019.10.07_20.09.15].jpg
Na zakolu podziwiałem podmyte ściany, niczym plansze do nauki geologii i botaniki. C0212.MP4_snapshot_00.29_[2019.10.07_20.12.40].jpg
Wąwóz zakończył się, ale rzeka nic nie staciła na swym pięknie. Około 18-tej dopłynąłem do Białogardu i zaczął się mało ciekawy, ale na szczęście krótki skanalizowany odcinek zakończony elektrownią.
C0214.MP4_snapshot_00.10_[2019.10.07_20.13.22].jpg
Słoneczko mówiło mi już dobranoc, ale dla mnie nie był to jeszcze czas na postój. Musiałem tego dnia dobić do 70km, jeśli chciałem mysleć o widoku morza dnia nastepnego. W szczerych ciemnościach dopłynąłem do dopływu Pokrzywnicy, ktrórą przywiałem po 12godz. prawie nieustannego wiosłowania. Wody tej rzeczki wydały mi się krystalicznie czyste na tle ciemnej już i śmierdzącej fekaliowo Parsęty. Białogard tak się pożegnał z tą piękną rzeką. Była już 20-ta kiedy zapłonęło ognisko, a na kuchence zaszumiała niefiltrowana, bo po co, woda z Pokrzywnicy. Patrzyłem na gwiazdy i na wschodzący sierp księżyca, kiedy z oddali wywołała mnie samica puszczyka. Znam jej zalotny krzyk, wieloktrotnie nagrywałem te odgłosy, potem często je odtwarzam wabiąc te wdzięczne sowy. Przyleciała natychmiast. Siedziała nad glowa kilka metrów i odpowiadała na dzwięki ze smartfona. Potem przyleciał samiec i pięknie zagulgotał "bekasowym" głosem. http://sowy.sos.pl/wp-content/uploads/2016/11/SXA-bekasowy1.mp3 W końcu upewniłem się, że to potrafi. Wciąż myślałem, że spotykam znacznie rzadszą sowę jarzębatą, która właśnie ma przeoty nad naszym modrym krajem. Ale jednak nie.
Tak minął ten dzień. Do Karlina znam trasę oględnie. A co potem? Czy dostanę kolejne zapytania o "jeszcze"?