DZIEŃ 7. 511-569km (58km)
Trochę się rozpędziłem dnia poprzedniego i pociągnąłem relację poranka która znaleźć się miała tutaj. W każdym razie płyniemy. Przyznam, że Warszawa od Wisły nie wygląda zachęcająco. Może po pracach na nabrzeżu coś się zmieni. Kompletnie nie potrafimy oszacować prędkości rzeki, ani poziomu czy wysoki czy niski. Rzeka jest nieco wzburzona i zaczyna nas podlewać. Robimy szybki zwrot i pod prąd dopływamy do zakola gdzie nurtu praktycznie nie czuć. Zakładamy fartuchy obserwując równocześnie jak pod prąd płynie na silniku dwóch panów w malutkiej kabinówce. Jeden z nich steruje a drugi macha pagajem. W porywach mają te 0,3km/h względem lądu, bo po 15 minutach przepłynęli całe 20m. Bez zbędnego zatrzymywania mijamy Modlin. Nie mamy paliwa, ale do miasta daleko. Koło wsi Smoszewo spotykamy młodą dziewuszkę na brzegu która twierdzi że „tu, tu, blisko” jest sklep. Po „ichniemu” to jest blisko, ale dla mnie, miastowego zdecydowanie za daleko. Niestety nici z puszeczki na wodzie, wzmaga się silny wiatr, zakładamy kapoki (czteropaki muszą sobie radzić bez) i targamy pod wiatr. Zaczyna się nam przelewać coraz częściej. Niestety mam za długie nogi żeby siedząc z tyłu założyć fartuch. Musimy zamienić się miejscami na brzegu do którego dalej niż do tego sklepu. Teraz fala atakuje z boku i robi się mało śmiesznie. Na brzegu gąbkowanie, przegrupowanie i dalej płyniemy z uśmiechami. Kończymy wcześniej bo beznadziejnie się płynie. Rozbijamy porządnie namiot, zamiast szpilek strugamy patyki. Spieszymy się a mimo to wchodzimy do namiotu po 2,5h. Psssyt, aaaa, można spać.
DZIEŃ 8. 569-634km (65km)
Ten dzień był najgorszym pogodowo. Nie ma co narzekać, cały wypad elegancko nas smażyło. Raz tylko mocno oberwało chmurę, no i ten dziesiejszy dzień w którym lekko, ale cały czas padało. Koszulka + polar + kurtka = komfort. Po 15 minutach się ze mnie leje. Wpadamy na łachę piachu, ściągam polar, po 15 minutach mi zimno, nie mogę bardziej się rozgrzać. Wkurzam się i przeklinam kierownika od pogody. Lądujemy pod mostem w Wyszogrodzie. Żeby na nas nie lało wspinamy się na samą górę. W końcu sucho, udało się ogrzać po godzinie. Jakiś czas później znowu zaliczamy piach, tym razem na drzemkę. Deszcz nie ustaje, jednak Strzały to nie rusza – rozkłada plandekę i kładzie się spać. Komary hordami nadal tną, w deszczu!!! Odpuszczam takiego spartana i biorę się za przepyszną :/ świnię z puszki i gotuję wodę na kawę. To nasza druga kawa na wyjeździe. Strasznie męczymy każdy kilometr. Dopływamy do przystani w Płocku na dużej fali. Na rzece nie jest to problemem bo fale są krótkie, ale wysokie. Nasz kajak przy swojej długości ma prawie zawsze co najmniej dwie fale pod sobą dzięki czemu nie nurkuje dziobem. Na morzu wyglądało to całkiem inaczej. Strzałka w kajakowym wdzianku nie wtapia się w uczestników reggaeland festiwalu odbywającego się w tym czasie :P ale i tak wraca z pizzą. Kolacja zaliczona i płyniemy kilometr dalej na biwak.
DZIEŃ 9. 634-684km (50km)
Dzisiaj trudny dzień. Zalew Włocławski. Ruszamy bez śniadania z zamiarem zjedzenia go w Nowym Duninie. Barka cały czas jest za nami, po cichu liczymy, że skoro ma się śluzować, to jakimś psim swędem się na to załapiemy, a przypominam że śluza jest w remoncie. Podczas śniadania słychać jednak potężnego dizla. Wyprzedził nas na początku zbiornika :/ Przechodzi mi nawet zadzwonić na policję, że załoga barki chyba jest pijana :P, zawsze to 2h zysku – żart. Po paru godzinach niebo łączy się z wodą. „Widać” zaporę, gdzieś tam właśnie. Nie doznaliśmy jakiejś ekstazy patrząc na brzegi, to bardzo nudny odcinek. W ciągu dnia kilka razy na przemian była flauta i fala. Pomijam te 40km, śluza w zasięgu 0,5h. Dzwonię i pytam retorycznie czy barka już się śluzowała: -nie […] śluzować się będzie rano. Nie czekamy do rana, śluzowy wita nas na wskazanym brzegu, pokazuje trasę przejścia. To ostatnia przenoska, zajmuje nam 2h. Pod zaporą podgrzewamy słoikową fasolkę, włączamy dopalacze które wystarczają na 10km. Ten dzień wypompował nas totalnie z sił. Zaliczamy kąpiel w rzece i idziemy spać.
DZIEŃ 10. 684-768km (84km)
Po dwóch dniach w końcu czuć spadek na poziomie rzeki. Przepłynięte kilometry ładnie to obrazują. Co ciekawe nadal nie widać ścigającej nas teraz barki. Robimy zakupy śniadaniowe w Nieszawie i ciupiemy dalej. Toruń - ładne miasto. Na brzegu wygrzewają się sporadyczne foki i chyba nie tylko na brzegu bo Strzała wraca bez zupek chmielowych :/ Ogólnie stwierdzam, że zakupy maja sens tylko w dużych miastach, w małych wioskach nie ma żadnego wyboru, powiędłe owoce, słabo...
DZIEŃ 11. 768-848km (80km)
Dzisiaj zakupy w Świeciu. Żeby być bliżej miasta, wpływamy we Wdę, bardzo ładna rzeka, brzeg w zasięgu wzroku. To jest chyba to co nam najbardziej odpowiada. Podobnie jak wczoraj, z dużych miast mijamy jedno, tym razem Grudziądz. Za mostem jest przystań wioślarska, jednak w trakcie remontu. Liczyliśmy na ogolenie się, zgody nie dostaliśmy. Szukamy jakiegoś piachu do spania, ale każdy nie ma go za dużo. Bierzemy co jest – zejście do wodopoju dla krów. Wiosłami sprzątamy placki. Już powoli mamy dość ciągłej wilgoci, smrodu, braku możliwości zrobienia normalnego jedzenia. Zmęczenie daje się we znaki. Codziennością są drzemki 25minutowe, bez nich zasypiamy za kier... za wiosłem. Grunt, że od paru dni mamy inna cyfrę z przodu, co nas motywuje. Robimy to zresztą nawzajem, motywujemy się bez słów. Żaden z nas nie przestaje wiosłować dłużej niż na paręnaście sekund bo wtedy ten drugi musi wiosłować sam. To dlatego nam to tak szybko szło.
DZIEŃ 12. 848-935km (87km)
Dzisiaj ostatni dzień. Będziemy blisko morza. Trzeba dobrze zjeść – Strzała kupuje w mieście Nowe bułki i żółty ser. Tego suchara mieliłem bez możliwości szybkiego przełknięcia. Błeee. Robimy chmielową przerwę z widokiem na zamek w Gniewie. Po jakimś czasie dostajemy przypływ mocy i bez przerwy robimy blisko 2 godzinny cykl, robiąc ponad 17km, konczymy go na dziewięćsetnym kilometrze. Zamieniamy się miejscami i na luzie robimy 8km do Tczewa. W łazience restauracji robimy golenie brody i głowy (ja). Jemy coś jak ludzie...z talerza. Ostatnie zakupy i ciągniemy ostatnie kilometry. Most kolejowy w Tczewie jest naprawdę ciekawy... Kilometr za mostem w Kieżmarku tyłek boli mnie okropnie. Przyjmuję przedziwne pozycje i nagle rzuca mną delikatnie jak na tylnym siedzeniu w autokarze – czuć falowanie od morza. Bez nadziei na lepsze miejsce, wdrapujemy się na pozornie niedostępny lewy brzeg. Maczetą karczujemy miejsce pod namiot. Stąd widać ujście Wisły do morza, po raz kolejny rzeka łączy się z niebem. Po raz ostatni mordujemy komary które dostały się do namiotu. W wykoszonym trawsku miękko się śpi.
DZIEŃ 13. 935-988km (53km)
Piękny wschód słońca zagląda do namiotu. Lejemy już na wszystko, poza śpiworami wszystko mokre i cuchnące. Zapychamy bezładnie nasze bakisty, spinamy pasy, wchodzimy w nasze niebieskie kondonki. Mijamy śluzę przegalin, prom Świbno-Mikoszewo, prosto do morza. To najpiękniejszy moment, pracowaliśmy na niego 12 dni. Trzeba naprawdę coś takiego przynajmniej raz w życiu poczuć. Pamiątkowe zdjęcie pod znakiem 941 i wychodzimy w morze na wyczesane fale. Po chwili widzę jakiś pień, znika, pojawia się. Strzała też widzi w tym pień. Okazuje się to być ciekawską foką która wynurza się coraz bliżej, zaciekawiona naszymi kolorowymi wdziankami. Płyniemy do ujścia Wisły Śmiałej. Jesteśmy ok 3km od brzegu. W przystani jemy pizzę, ładujemy telefon i dzwonimy do rodzin. Końcówka do Gdańska miała być na luzie. Oszołomieni dokonaniem mijamy kanał odchodzący w prawo. Szczerze ,wyleciało mi z głowy jak mieliśmy tu płynąć. Wyglądało to tak prosto, że nie przyglądałem się temu dokładnie. Przepływamy pod mostem pontonowym i robimy ok 7km w jedną stronę niepotrzebnie. Pokierowani przez żeglarza wracamy. Na wejściu do kanału dzwonię do kapitanatu w Gdańsku z informacją, że wpływamy. Kiedyś pytałem mailowo o możliwość przepłynięcia całego portu, aż do Westerplatte. Dostałem fachową odpowiedź na piśmie, że tylko do Polskiego Haka, że mamy zgłosić wpłynięcie i wypłynięcie, itd. Mijaliśmy 3 inne kajaki. Nie wiem czy to zgłoszenie było konieczne czy nie. Dyżurny jednak był bardzo, bardzo miły. Pływanie w kanale jest dość ryzykowne. Fala odbita od betonowego nabrzeża potrafi się nałożyć na tą z przeciwnego kierunku i zalanie gotowe. Wpływamy na Motławę. Powolutku wyprzedza nas potężna motorówka, mimo to fala prawie nas zatapia – jedna z lewej i poprawka odpitej z prawej. Z lewego brzegu woła nas mój brat i żona. Potwierdzają nasz smród (mieszczuszki :P ) Namawiamy ich na obiad na mieście, a sami płyniemy pod żuraw i opływamy całe centrum. Koło żurawia byłem przerażony. Drogę zagradza nam prom, kolejny płynie z przodu i jakiś żaglowiec turystyczny na silniku z tyłu. Chyba się nami nie przejmowali. Aż dziw, że pływanie kajakiem jest tam dozwolone. Sam bym sobie zabronił. Wracamy do slipu, idziemy się kapać do jakiegoś MOSiR'u, pakujemy graty. Brat zalicza kąpiel na plaży w Stegnie, my obrzydzeni piaskiem podziwiamy największy kontenerowiec świata - Triple E. Pozostaje wrzucić 5 bieg i wracać do Bielska-Białej.
W końcu porządnie zamocowałem kajak, bez jego drgnięcia można sunąć 120km/h.
W tym momencie Eltechy ładują się do śpiworka, koło góry węgla, przygotowując się do pierwszego dnia spływu tą samą trasą :D
Dzięki za pomoc i miłe powitanie w Warszawie.
Powodzenia!