To żadna wielka ekspedycja, ale na pewno miłe wspomnienie. Jako, że za oknem marzec cały czas nie potrafi się zdecydować czy chce być zimowy (prawie) czy wiosenny - miło powspominać.
Pierwszy post (poza przywitaniem) więc na wszelki wypadek witam nie przywitanych :)
Lat temu kilka, gdy najmłodsze z moich dzieciaków zaczęło chodzić z niezrozumiałych bliżej powodów zaczęła mi wracać zapomniana tęsknota za
rzeczkami jeziorkami ukrytymi pomiędzy zielonym lasem a niebem... krótko mówiąc odnowiła się choroba z okresu studenckiego zwana kajakiem.
Tak akurat jest, że żonka po kilku miesiącach pogłębiających się objawów uznała że jedyną metodą uleczenia, jest dotarcie do źródła schorzenia.
I tak to właśnie pewnego chłodnego i deszczowego poranka znaleźliśmy się całą rodziną w Sorkwitach.
Ponieważ całe towarzystwo planowało wykorzystywać mnie i tylko mnie jako siłę napędową, wypożyczyłem skrzyżowanie canoe z transatlantykiem o wdzięcznej nazwie Orinoko.
Pozwoliło to na spakowanie worków z dobytkiem i naszą piątkę dość wygodnie.
Dobrałem więc sobie długie wiosło kajakowe usiadłem na ławeczce z tyłu i rozpoczęliśmy 7 dniową przygodę.
Sama trasa Krutyni była nam częściowo znana jednak jako, że spływ odbywał się przy marnej aurze i pod koniec czerwca to jedynymi towarzyszami na wodzie była rodzina Niemców z którymi spotykaliśmy się co czas jakiś.
Pierwszy obóz rozbiliśmy na polu biwakowym pod koniec jeziora Lampackiego.
Dzieciaki nieco zmarznięte po dość chłodnym dniu wypuszczone na ogromną trawiastą łąkę natychmiast przeszły w stan podwyższonej aktywności.
Prace obozowe, zabawy w namiocie (tak trójka dzieci potrafi wymyślać zabawy w 4 osobowym namiocie i są to zabawy ruchowe :) gotowanie obiadokolacji, spacer nad jeziorem i .. zrobiło się ciemno.
https://lh3.googleusercontent.com/-JLrtFnGjrEk/VQFwtvXAFVI/AAAAAAAAADU/k0dxwmr57gg/w426-h320/1.jpg
Kolejne dni powtarzały ten schemat z niewielkimi różnicami:
pobudka, dzieci bawią się w namiocie a my z żonką robimy śniadanko, potem zwijamy namiot pakujemy się do kajaka. Dwie trzy godziny w kajaku - przerwa na obiad czy inny większy posiłek i znowu płyneliśmy.
Zasadą było to że gdy płynęliśmy dzieci chciały się zatrzymywać, a na postoju płynąć.
Prawdopodobnie gdyby było ciepło i słonecznie było by więcej postojów, a tak nie było postojów kąpielowych.
Kończyliśmy około godziny 16-18.
Bardzo przydatna okazała się płachta z masztami od namiotu, którą rozkładaliśmy jako przedsionek przed namiotem.
https://lh3.googleusercontent.com/-EFqAtfgi7uM/VQFyC8Q_O6I/AAAAAAAAAD0/r7ycvtEKBBU/w426-h320/1.jpg
Dzieciaki szybko nauczyły się wyjazdowego trybu życia.
Pomagała zabawka dla dziewczyn będąca połączoną krótką linką łopatką i lalką. Linka przełożona przez krzesło canoe uniemożliwiała zgubienie zabawki.
Raz w wodzie lądowała łopatka (pomagająca tacie w wiosłowaniu) raz lalka najczęściej w charakterze syrenki, księżniczki surferki (tak wiem to dziwne ale tak to określały).
Czasami opowiadałem dzieciakom bajkę. Zaczęło się przy wylocie do jednego z małych zarośniętych jeziorek. Bajka była o małej rybce która postanowiła z siostrzyczkami i mamusią i tatusiem spłynąć daleko w dół rzeki.
Rybka co jakiś czas zastanawiała się co to za niebieska rzecz która cały czas płynie nad ich głowami.
Ponieważ pogoda była czasami ... mało sucha szybko powstała metoda radzenia sobie z deszczem. Na głowy mamy i córeczek wędrowała niewielka płachta i mama zaczynała czytać książeczkę.
Przygody małego żółwia Franklina stały się tłem dla kapuśniaczków, siąpań i pochlipywań aury.
Były też atrakcje dużo bardziej atrakcyjne. Noclegi na wyspach, ogniska wieczorne, roślinki w wodzie, kaczki łabędzie kolorowe ważki... tylko nie ważki.
Ważki były na początku horrorem. Leci bzyczy i siada ! może nawet usiąść na człowieku! Później ten horror złagodniał i okazało się że ważki są śmieszne i się ze sobą bawią.
Tak czy inaczej pomimo wspaniałych wspomnień i tego, że od tamtego czasu kajaki weszły na stałe do repertuaru wakacyjnego to pod koniec kolejnego spływu moja starsza córeczka powiedziała mi o swoim marzeniu:
chciała by taki spływ jak ten ale żeby dziecko miało takie schowanko gdzie ma swoje zabawki i łóżeczko i może na kaczuszki i wszystko patrzeć przez okno.
Znałem takie coś. Nazywało się żeglarstwo - ale to już zupełnie inna historia.