Najbardziej zryty długi weekend jaki mi się trafił. Dokładnie zaplanowany i spaprany w 90%.
Początek jest taki. W tym roku majówka była na wypasie. Wystarczyło dobrać trzy dni urlopu by mieć dziewięć dni wolnego cięgiem. Firma poszła na rękę, prawie wszyscy dostali te dni, zakład zamknięty. To uspokaja myśli, bo po długiej przerwie skrzynka będzie mniej zawalona mailami. Luz.
Planowanie trwało od początku maja. Miało to wyglądać tak:
- Biorę młodszą córkę i jedziemy na Wisłę do Niepołomic - tam ostatnio skończyliśmy spływ z Krakowa, więc robimy kontynuację.
- Drugiego dopływamy do Sandomierza. Żona przyjeżdża ze starszą córką, zabiera młodszą i płyniemy aż do Dęblina.
- W sobotę wieczorem, albo w niedzielę rano - wracamy pociągiem.
Komunikacja sprawdzona, połaczenia są, czasu aż nadto - jest pięknie.
Bomba w czwartek wieczór. Żona jednak nie da rady jechać do Sandomierza drugiego maja. Zgryz i plan awaryjny.
- W poniedziałek rano z Oświęcimia.
- We wtorek koło południa, żona podmienia dzieciaki w Krakowie, i ze starszą płynę do Sandomierza.
Poniedziałek rano - bombs gone.
Do Oswięcimia docieramy 9.20, później niż w zeszłym roku, bo zlikwidowano pociąg, który przyjeżdżał o 7.00. I od tego momentu planowanie się sypie. Sklep który był po drodze z dworca, najbliżej Soły jest zamknięty. Dylam do Kauflanda po chleb i wodę. Młoda jeszcze nie była na wielodniowych spływach więc troche nie ogarnia. Wszystko trwaaaa. Wypływamy o 11.10.
W Sole wody na pici włos. Gdzie do karwy nędzy jest wodowskaz który na pogodynce pokazywał 225cm? Wody jest dosłownie po kostki. Zamiast płynąć, prowadzimy kajak na linie. Przenoska na pierwszym progu. 17kg kajaka, plus 10 kg sprzętu biwakowego. Torbę z wodą i jedzeniem młoda dała radę przenieść.
Po przenosce i dzięki silnemu słońcu, już czuję że się odwadniam. Zapasy wody kurczą się jak ... no w każdym razie szybko.
Odbiję sobie na śluzach - niska woda, będą otwarte.
Taki uj.
Dwory nie prześluzują jednego kajaka. Więc robimy myk i przenosimy się na starorzecze - w tym miejscu jest bliżej przenieść na starorzecze niż za śluzę. Do pokonania jest może 40m, ale znowu na dwie raty.
Starorzecze...nie płynie. W zeszłym roku woda niosła 5-6km/h sama z siebie. Teraz, robi może 1km/h. Wiosła i cała naprzód. Pot się leje po żopie, woda schodzi z baniaków za szybko. Z reguły pływam ze starszą córką, która też wiosłuje i też nosi. Młoda jest do wiosła za niska. No a swoje waży, więc kajak się robi mułowaty. Albo ja za stary.
Druga śluza. Sytuacja się potarza, więc zaliczam sztafetę 2x200m z pokonywaniem wałów i drogi ekspresowej.
Znowu wiosła. Grzbiet boli, barki bolą. Daje się we znaki prawie rok braku treningów pływackich. O dziwo, kontuzjowany bark sprawuje się dobrze - boli nie bardziej niż ten zdrowy.
Wisła robi się stopniowo coraz szersza i praktycznie przestaje płynąć.
Mieliśmy dopłynąć na kanał Łączany na 42km. Tam mamy umówione pole namiotowe z prysznicem i dostępem do kuchni.
Żopa. O 18.30 po 7,5h wiosłowania i noszenia, jesteśmy pod nieczynnym mostem kolejowym, na 30km Wisły. Nie mam siły wiosłować dalej. Słońce jest nisko, a pływanie nocą odpada, głównie ze względu na wędkarzy. Nocujemy kilkaset metrów poniżej mostu na wędkarskiej miejscówce. Ze względu na niski stan, brzeg śmierdzi mułem. A komary mają karnawał w Rio.
Na kolację owsianka, rozbicie namiotu, schowanie kajaka i spać. Jakby kto prąd wyłączył.
Wtorek rano. Pobudka o 5.30. To znaczy wstaję ja, młoda śpi jak zabita. Dmucham kajak, pakuje rzeczy, robię śniadanie. Młoda wstaje o 8, ogarnia się i sporo pomaga. 9.30 jesteśmy, na wodzie. Woda STOI, serio, jedząc śniadanie, patrzałem jak kawałek styropianu, przez 5 minut nie rusza się ze swojego miejsca na środku nurtu.
Wiosła i heja. 12km Wisły. 14km kanału. Pot się leje tak że siedzę w mokrym. Śluza. Nawet chcą prześluzować, ale nie mają wysokiej wody, więc stracilibyśmy godzinę. Czyli przenoska. Dzwonie do żony żeby nie przyjeżdżała, siadają mi mięśnie i nie będę miał siły, żeby zapakować starszą i przepłynąć wieczorem 20km przez Kraków do śluzy Przewóz.
Rozważałem myśl żeby przenocować w Krakowie, i ze starszą płynąć następnego dnia rano. Znaleźć nocleg w środku majówki....
Dopływamy do klasztoru. Uzupełniamy płyny, bo woda się skonczyła na ostatniej przenosce. Potem już w miarę łatwo dopływamy do Kościuszki. Tym bardziej że nurt przyśpieszył do jakichś 2km/h i pomaga. Na Kościuszce w końcu się śluzujemy. Tu jest ruch i obsługa nie robi problemu.
Potem już tylko na zasadzie - trzy machnięcia - odpoczynek i o 18 docieramy do centrum Krakowa.
45km w 9 godzin. Z tego nurt 'zrobił' za mnie może 8-9km.
Pakowanie, taksówka i na dworzec. Czuje że poza barkami odgniotłem sobie któryś krąg i boli jak skurczysyn.
Do domu docieramy o 22.
Środę leżę i wcieram maści wszędzie gdzie się da i nie da. Ale normalnie zaczynam się ruszać dopiero w czwartek rano.
Czemu się nie udało?
- Za mało znam rzekę i założyłem że woda będzie niewiele wolniejsza niż ostatnio. A różnica w nurcie jest ogromna.
- Nie miałem żadnego zapasu na nieprzewidziane okoliczności. Mogliśmy ruszyć bez problemu w niedzielę po południu, zrobić odcinek choćby do drugiej śluzy, albo i spać na starorzeczu.
Zdjęć nie ma żadnych. Pomimo tego że aparat był pod ręką, byłem zbyt zajęty wiosłowaniem.
Przy okazji stwierdziłem że trzeba ograniczyć jednak objętość bagażu, bo przy dwóch osobach ciasno. Samopompy będę wymieniał na materacyki, jeden sobie już kupiłem. Więc jeśli by ktoś reflektował na dwie sprawne sztuki w dobrej cenie - priv.