Ostatni weekend spędziliśmy w doborowym towarzystwie nad Pilicą. Wstępnie mięliśmy wybrać się z Asią na spływ okołowarszawski jednak udało się zgrać małą ekipę i w 10 osób popełniśmy spływ z Tomaszowa Mazowiekiego do Grotowic. Łącznie było to 34 km niespodziewanie wartkiej rzeki, zanim jednak przejdę do szczegółów wodnych wtrącę małą uwagę od mojej skromnej osoby. Otóż osobiście nie wierzyłem, że uda się zebrać chociaż 1 osadę na spływ, jednak "potęga" mediów społecznościowych okazała się niezastąpiona przy organizacji wydarzenia jakim jest 2i pół dniowy spływ. Cały proces odbywał się na ryjbuku, a ponieważ ja nie posiadam, ominęła mnie całość prac organizacyjnych :P co nie znaczy, że nie podpowiadałem przez ramię :lol: W każdym razie UDAŁO SIĘ!
Wstępnie dogadaliśmy menu, podzieliliśmy się zakupami i w piątek z naszą czerwoną kanadą na dachu oczekiwaliśmy na przyjazd Jolandy Małgorzaty i Kazika do Płocho, albowiem mięliśmy dojechać razem. Tradycyjnie chęć zabrania jak najmniej rzeczy starła się z chęcią zabrania "wygodnickich" gadżetów. Na szczęście auto w nadwoziu kombi i kanada zniosły nasze fanaberie... Z niecodziennego szpeju pojawił się nowy ogniskowy stojak amelionowy, ręczny mulitimikser na korbkę czy jak to tam się nazywa, nowa używana gofrownica (świetna by dociążyć łódkę), składany mini stoliczek i oczywiście nasz najważniejszy załogant - Różowa Dziewczynka :). Była też tuba do oglądania dna i sikawka jako niezbędny element szpeju wodnego.
Do Przystani w Tomaszowie dotarliśmy jako pierwsi, rozejrzeliśmy się po ośrodku, mięliśmy niewielki problem z zamelinowaniem się, ponieważ nie wiedzieliśmy na czyje nazwisko dokonano rezerwacji pola i kanad. Po powołaniu się na znajomość z Krzystofem Jarzyną ze Szczecina, dyskusja została ucięta i mogliśmy rozłożyć nasze obozowisko. Ponieważ w sobotę miała startować kajakowa masa krytyczna w ośrodku roiło się od braci wodniaków. Na szczęście udało się wybrać cichy i w miarę intymny zakątek (co nie do końca podobało się panom z obsługi imprez bo podobno a naszym miejscu miały stanąć dmuchane gumowe zabawki dla dzieci). Wspólnie z Kazikiem wypłynęliśmy w górę rzeki poszukać drewna na ognisko – na terenie paliły się już 3, ale raczej organizatorzy nie byliby zachwyceni naszymi kotłami i gotowaniem na nich. Na szczęście za pierwszym zakrętem natchnęliśmy się na zwałkę, skąd pozyskaliśmy opał.
Rozpalono ogień. Na kolację przewidziana była grochówa, ale żeby nie było tak wesoło – najważniejszego składnika zapomnieliśmy – wyszła więc zupa niegrochowa. Pobudkę zaplanowaliśmy na 0800. Strudzeni podróżą, przy rytmach discopolo i szlagierów z najdalszych cygańskich osiedli kładliśmy się spać ok północy.
Kazik dokonał na nas pobudki po 0600 rąbiąc drewno! Po co?! Na co? Tego on sam nie był w stanie wyjaśnić. Zebraliśmy się powoli do śniadania – obowiązkowa jajówa, kawa i takie tam. Zwinęliśmy obozowisko i zamiast wystartować, czekaliśmy przy miejscu wodowania, które zakorkowały kajaki. Udało się nam wypłynąć dopiero po 1100, kiedy cała stonka spłynęła z prądem.
Na odpoczynek, ochłodę i popas zatrzymaliśmy się na niewielkiej plaży. Kawa, ciasteczka i już nie pamiętam co jeszcze. Oprawę artystyczną zapewnił klif z gniazdami brzegówek (?), więc patrzyliśmy z podziwem jak małe samolociki lądują w swoich piaskowych hangarach.
Przed wypłynięciem dostaliśmy namiary na ciekawe miejsce biwakowe na nocleg. Niestety broniły go osy, które zagnieździły się na piaszczystym zejściu do wody. Powoli popłynęliśmy dalej i za kilkoma zakrętami dobiliśmy do brzegu. Standardowa procedura – rozstawienie namiotów, ogarnięcie opału, ognia i w ruch poszedł kociołek. Na deser zaplanowane były gofry. Wniosek jest jeden: warto zabierać gofrownicę na spływ :D
Niedziela przywitała nas ogromnym żarem, co i nie za bardzo mi posłużyło, zaobserwowałem mianowicie u siebie początki przegrzania / udaru – generalnie musiałem się mocno schłodzić. Co nie było takie łatwe, bo na śniadanie obiecałem ferajnie naleśniki.
Pakowanie, ogarnianie obozowiska i wypłynęliśmy na krótszy o połowę końcowy etap. Rzeka niosła nas wartkim nurtem, obfitując w liczne małe bystrza, mielizny piaskowe i kamienne. Na jednym uciekła nam z canoe arafatka – udało ją się na szczęście odnaleźć zaczepioną o jakiś korzeń kilkaset metrów dalej.
Przed samym dobiciem do mety zrobiliśmy sobie postój w cieniu wierzby, posilając się zabranym z ogniska małym kociołkiem (zebra) wypełnionym ziemniakami, boczkiem i cebulką MNNNNNNNIIIIIIIIAAAAMMMMM
Spływ zakończyliśmy obiadem w lokalu z wielkim M w nazwie. Podsumowując: było super, bardzo zacna ekipa, liczymy z Asią na kolejny wspólny spływ…
Uwaga dodatkowa: z 10 osób tylko ja zaliczyłem 2 spotkania z kleszczami: jeden upodobał sobie moją nogę pod kolanem, drugi, jakby to ładnie ująć ……… pośladek.
Aha, oczywiście na spływie nie może zabraknąć suchara:
Przepraszam, każdy może się pomylić. Powiedział pedofil odstawiając karła.
Niechcący długo wyszło, ale musiałem dać upust swojej mani grafomańskiej, jednocześnie z niecierpliwością oczekuję na relację Olgi AHOJ!
fotosy:
https://goo.gl/photos/tHARR4s6bnLYDF9W9