Miesiąc bez pływania kajakiem jest miesiącem straconym. Życie co prawda toczy się swoim rytmem, z normalnymi przyjemnościami, obciążeniami i w ogóle niczego nie brakuje.
A jednak.
Miesiąc listopad był miesiącem bez kajaka.
Dlatego z miesięcznym wyprzedzeniem zakreśliłem wolny weekend w grudniu, zanim jeszcze nadejdzie świąteczna gorączka, by zamoczyć gdzieś wiosło.
Możliwości było dużo ale już od jakiegoś czasu niespiesznie odhaczam spływy na rzekach na północ od Piły, z dorzecza Gwdy. Byłem więc na Rurzycy (z Kasią) i na Piławie (z Maciejem, Matem, Witkiem, a jak się dość niespodziewanie okazało również z Darkiem i Jolą).
Ale na Gwdzie nie byłem.
W pływaniu poza sezonem ważne jest to, że na rzece jest się samemu. Że jest dziko, że nie ma upałów, burz, a w nocy człowiek nie zdycha z duchoty. W pływaniu w grudniu te zalety podnoszą się do sześcianu...
Ogłosiłem na forum wodnym, że się wybieram, i że na Gwdę i, mówiąc szczerze, nie liczyłem na odzew, ponieważ i aura nie wszystkim pasuje, i święta blisko, a dzień krótki.
Okazało się jednak ku mojemu zaskoczeniu, że sformowała się niezła ekipa, a jak wiadomo ludzie są najważniejsi. Tak więc, pojawił się Maciej, z którym już wielokrotnie pływałem i uważam za kumpla. Pojawił się Darek, z którym znam się nieco krócej, i który również jest kumplem. No i był Piotr Strażak, z którym znam się bardzo krótko ale wygląda na to, że jesteśmy również kumplami. Pojawił się również mój sąsiad Paweł, z którym znam się najdłużej ale najmniej z nim pływałem. Jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat.
Jeśli choć w części wymienieni panowie żywią do mnie zbieżne uczucia, będę ukontentowany, jeśli nie – to mamy właśnie przypadek uczucia gorącego, choć jednostronnego - trodno (ale jeśli chcą ze mną pływać, to chyba nie jest najgorzej).
Parę słów o samej rzece. Płynęliśmy jakby środkowy odcinek, od Gwdy Wielkiej do Lędyczka, w sumie 35 km. Na tym odcinku rzeka pokonuje coś w rodzaju dwóch przełomów, 4 tamy z wybudowanymi przy nic MEW-ami jeden zwalony most wymagający przenioski, który to most jednak Darek przepłynął.
Maciej z Darkiem przyjechali już wcześniej i spędzili nad wodą noc z piątku na sobotę. Zapomniałem zapytać, czy w związku z piątkowymi Mikołajkami, nad jeziorem znalazł ich Mikołaj, a jeśli, to co też włożył do skarpety.
Rzeka piękna. Deszcz w sobotę padał do 14.00. Potem w nocy i od 16.00 w niedzielę. Jeszcze się tak od tych kilku lat, kiedy pływam, nie zdarzyło, żeby deszcz robił na mnie na kajaku jakieś wrażenie. Jest przygoda! Za to jelenie, łabędzie, zimorodków jak psów. A także inna zwierzyna.
Przed Lubnicą pojawia się spora ilość zwałek, których nie lubię. Ale jak są, to trudno. Spowolniło to naszą podróż, więc Paweł i ja dopłynęliśmy na końcu do Lubnicy prawie godzinę po pierwszych przybyszach, właściwie płynąc w ciemnościach. Tam też był obóz.
Zmęczenie spowodowane trudnościami na trasie, przenioskami i dużym napięciem pod koniec pierwszego dnia spowodowało, że z dużym opóźnieniem wziąłem się za przygotowania swojego namiotu. Jednak w miarę odpoczynku wracał mi dobry nastrój. W końcu i tak padłem o 22.00.
Wieczorem okazało się, że będziemy mieli jeszcze jednego gościa: Oktawiana. Oktawian nie lubi, gdy robi mu się zdjęcia, więc nie ma go na żadnym. Oktawian jest outsiderem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Nie ma smartfona. Jest dobrym kajakarzem, miłym facetem i wielkim oryginałem. Oktawian dopłynął do nas wieczorem. Był zziębnięty i mokry ale jakoś niewiele sobie z tego robił.
Ogrzał się przy ognisku, a rano oświadczył, że rzeczy ma właściwie suche. W porównaniu do tego, co było wieczorem.
W niedzielę było już mniej kilometrów do przepłynięcia, gdzieniegdzie wychodziło słońce i mogliśmy się delektować wodą (w sobotę też się delektowaliśmy ale była to potrawa dla znawców).
O 15 udało nam się dotrzeć do Lędyczka.
Było po spływie.