Po raz pierwszy usłyszałem o możliwości spływu Bzurą rok temu, kiedy Kasia i ja spotkaliśmy się z Magą i jej mężem Ignacem w Wyszogrodzie.
Od razu mi się spodobało. Czekałem tylko na jakąś okazję, by plan spłynięcia Bzury wprowadzić w życie.
Pomysł wrócił, kiedy zaplanowałem sobie tydzień kajakowy. Ponieważ jednak sama Bzura to trochę mało, postanowiłem nie kończyć spływu na Bzurze, tylko płynąć dalej – Wisłą.
Później pomysł fluktuował i koniec końców na spływ przeznaczyłem 5 dni, a do projektu dołączył sąsiad Paweł.
W sumie przepłynęliśmy 127 km. Rozpoczęliśmy w poniedziałek w miejscowości Sobota, nad Bzurą, a skończyliśmy w Płocku (nad Wisłą [emoji14] ). Było pięknie, jesiennie, dziko i natura pełną gębą. Spotkała nas burza, pogryzły komary, piasek wiślany wydłubywałem sobie z takich miejsc, że szkoda gadać...
Towarzystwo Pawła było niezastąpione, fajnie i raźnie się nam płynęło.
Jako rzekłem, rozpoczęliśmy w miejscowości Sobota, ok. 20 km w górę rzeki od Łowicza. Zwykle spływy zaczynają się właśnie od Łowicza ale to błąd.
W Sobocie (tak to się odmienia?) można rozpocząć od mostu, można też rozpocząć nieco dalej – za progiem. To dobry pomysł zważywszy, że unika się wtedy przenioski. Nie było jednak tak łatwo. Zamówiony bus z transportem kajaków i nami na pokładzie skręcił zgodnie ze strzałkami (miejsce wodowania jest oznaczone) i zjechał z asfaltu na polną drogę. Szybko okazało się jednak, że gruntówka po ostatnich deszczach zamokła i zamieniła się w prawdziwy offroad, do czego stare busy, jak się łatwo domyślić, nie są zbyt dobrze przygotowane. Tak więc, około 200 metrów przed spodziewaną metą kierowca powiedział pas – musieliśmy zrzucić z wozu kajaki i dobytek. Te 200 metrów trzeba było majdan przenieść na start. Przenioska byłaby krótsza…
W końcu, około 12 w południe, byliśmy na wodzie. Początkowo piękna aura. Pogoda zaczęła się jednak psuć, pojawiły się złowieszcze chmury, coś tam posiąpiło, a w oddali słychać było pomruki burzy. Ta dopadła nas po raz pierwszy w Łowiczu. Na szczęście byliśmy na wysokości plaży miejskiej (dogodny pływający pomost) i tam, pod wiatą przeznaczoną dla orkiestry, a więc dość przewiewną, przeczekaliśmy burzę – na szczęście główne uderzenie nas minęło. Prognoza pogody ze smartfona informowała, że mamy około 2 godzin okna pogodowego, a potem można się znów spodziewać opadów. Zdecydowaliśmy się więc kontynuować i możliwie szybko zeszliśmy na wodę. Nocleg udało nam się wypatrzeć ok. 5 km za Łowiczem – w dali, nad polem kapusty można było zobaczyć wieże kościołów. Ledwo udało nam się rozbić (na szczęście postawiłem też profilaktycznie tarpa), kiedy przed 19.00 nastąpił powrót opadów, a w końcu niezła burza poprzedzona atakiem szkwałowego wiatru. Przez około 2 godziny siedzieliśmy więc pod tarpem trzymając zrobione z wioseł maszty i pilnowaliśmy tyle co rozpalonego ogniska, żeby nie zgasło, co w ulewnym deszczu nie było prostą sprawą. No ale się udało.
Odcinek z Soboty do Łowicza jest piękny. Rzeka nie jest szeroka, a powalone drzewa urozmaicają płynięcie, bo nie są specjalnie kłopotliwe. Po drodze jedna stała przenioska – w Klewkowie (przenosimy prawą stroną), 16 km od Soboty (67 km Bzury). Zrobiliśmy około 25 km.
Kolejnego dnia plan, by przynajmniej dotrzeć do Sochaczewa. Rozpoczynamy o 10.00.
Pierwszy odcinek nudnawy – Bzura od Łowicza jest dość monotonna i uregulowana. Dzikość wraca od mostu prowadzącego do miejscowości Bednary – 52 km rzeki. I jest naprawdę pięknie. Rzeka momentami mocno meandruje, dookoła jest dużo roślinności, drzewa jesienią są po prostu zabójczo kolorowe. Na wysokości miejscowości Patoki spływalny próg (46 km rzeki) na wysokości ujścia Rawki. I… uwaga: zaraz kończy się znakowany szlak kajakowy Bzury (45 km rzeki) – dziwne.
W Sochaczewie warto zatrzymać się na wysokości ruin zamku. Stamtąd jest 5 min marszu do centrum miasta, gdzie można nabyć drogą kupna brakujące zapasy, a także zeżreć pizzę, czy coś (Krzyś66 dzięki za podpowiedź).
7-8 km dalej, na prawym brzegu, we wsi Plecewice, jest pole namiotowe, przystań kajakowa i wypożyczalnia kajaków „Motoprzystań”. Miejsce jest wygodne i po sezonie puste ale ceny za rozbicie namiotów nie są zachęcające (15 pln za namiot, kolejne 15 od łebka, 12 za prąd plus 2 złote za 3 minuty kąpieli), a my nie mieliśmy ochoty na cywilizację, więc popłynęliśmy dalej. No i sporo płynęliśmy. Fajny nocleg udało nam się znaleźć na prawym brzegu, na niedużej skarpie w okolicy Mistrzejowic.
W ogóle taka uwaga noclegowa: znalezienie dobrego miejsca na nocleg na Bzurze nie jest oczywistością. Trzeba pokombinować. Ale zauważyłem, że na wielu rzekach pojawił się problem z zarastającymi ostrą trawą i pokrzywą brzegami. Nawet tam, gdzie tego wcześniej nie było. W tym dniu 38 km.
Tego wieczoru nie padało.
Padało za to rano. I to tak wrednie, że z lewej nie padało, z prawej nie padało, a chmura była centralnie nad naszymi namiotami. I tak dobrą godzinę.
Z tego powodu, a także dlatego, że nam się nie spieszyło, wyruszyliśmy na rzekę o 11.00 :)
Po 18 km, bez istotnych przygód, dotarliśmy do Wisły.
Początkowo płynie się odnogami, raz mniejszą, raz większą, więc kompletnie nie ma się poczucia, że płyniesz Wisłą. Jeszcze pod mostem w Wyszogrodzie płynęliśmy wąską odnogą. Dopiero po kolejnym kilometrze dotarliśmy do głównego nurtu. No… robi to wrażenie. Można dostać ataku agorafobii.
Popołudnie było piękne. Słoneczne. Wkrótce dotarliśmy do pierwszych wysp i tam, na jednej z nich postanowiliśmy się zatrzymać – ok. 8 km od mostu w Wyszogrodzie.
Pamiętałem z przewodnika („Kajakiem w okolicach Warszawy”), że mają się zacząć rezerwaty, więc zerknąłem – mowa dopiero o Wyspach Białobrzeskich, ok 25 km od Wyszogrodu. Więc spoko. No i żadnej tablicy, że rezerwat. No więc jednak nie – dopiero kolejnego dnia zerknąłem do innego źródła i okazało się, że spaliśmy na początku rezerwatu Kępa Rakowska. Na szczęście: już po okresie lęgowym, ptaków zresztą żadnych nie było. No i nie zostawiliśmy po sobie śladów ale to norma. W każdym razie przestrzegam zainteresowanych – o ile chcecie pozostać w zgodzie z przepisami dotyczącymi ochrony przyrody, sprawdźcie dokładnie, gdzie chcecie nocować. Inna sprawa, że kiedy potem zagadnęliśmy kierowcę busa kajakowego (też kajakarza, o tym potem) o rezerwaty, spojrzał na nas, jak na wariatów – stwierdził, że się wszędzie można rozbijać i w ogóle co za problem.
No i było niezwykle pięknie. Zachód słońca, pustka, cisza, klucze żurawi, a w nocy wschodzący księżyc, a także dobrze widoczne Mars, Jowisz i Saturn, robiły świetną atmosferę. Spędziliśmy cudowny wieczór. A wcześniej romantyczna kąpiel w Wiśle ;) - nic mi nigdzie nie wyskoczyło na skórze, więc chyba problem ścieków z Warszawy opanowany. 28 km.
Rano odprawa, analiza pogodynki. Duży spadek temperatury, wiatr 14 km/h, zachmurzenie. Kolejnego dnia możliwe deszcze. Decydujemy, że skracamy pobyt na kajaku o jeden dzień i rezygnujemy z jeszcze jednego noclegu przed Płockiem – nie jest on w żadnym razie konieczny, bo zostało nam do przepłynięcia 35 km. Tyle, że mieliśmy się rozkoszować, lenić, obijać i w ogóle. Jednak postanawiamy już tego dnia dopłynąć do Płocka.
Połowa trasy, to przenikliwy wiatr zachodni, czyli wmordewind. Na szczęście bardzo nie przeszkadza, fali nie robi, a im bliżej Płocka, tym cieplej i pojawia się słońce. Zanim dopłyniemy do mety, mijamy Kępę Ośnicką (lewą stroną), następnie most drogowy. Widać kolejny most kolejowo-drogowy, wygląda na blisko ale to złudzenie: między jednym, a drugim jest 3 km. Na wysokości miasta nurt zamiera, pojawia się fala, a im bliżej końca, tym jest większa. To znak, że rozpoczyna się Zalew Włocławski. Za mostem, po stronie prawej jest kontrowersyjna, nowoczesna marina. Za nią, „plaża” – po sezonie zaśmiecona. Tam kończymy z dziennym wynikiem 36 km.
Po półtorej godzinie pojawia się znajoma furgonetka.
Załadowawszy auto ruszamy. Niestety, natychmiast grzęźniemy w plażowym piachu prawie po osie. Podkładanie wycieraczek i próba odkopania nie działa. Ruszamy na poszukiwanie kogoś, kto nas wyciągnie. W nieodległej marinie właścicielka toyoty Hilux z logo jakiegoś towarzystwa nurkowego odmawia pomocy w niewybredny i nieelegancki sposób. Mam nadzieję, że po moich klątwach zaliczyła sraczkę stulecia. Na szczęście lituje się nad nami jakiś żeglarz i SUVEM z czasów, kiedy tego typu samochody z dumą nosiły jeszcze miano „terenowych” wyciąga nas z piachu. I matni. Na koniec, kiedy jedziemy przez Płock, smród w kabinie uzmysławia nam, że chyba kierowca zapomniał zwolnić hamulca ręcznego. Na szczęście hamulce działają, a my nie palimy się żywcem. Wśród takich to przygód wreszcie docieramy do Plecewic.
Kierowca proponuje nam kawę, którą pijemy z wdzięcznością podziwiając Bzurę z jego kapitanówki w bazie Motoprzystani nad Bzurą. Naszym kierowcą okazuje się Pan Jan Śniegocki, stary kajakarz, maratończyk i w ogóle Mistrzunio pełną gębą. Fajny człowiek.
O 22.00 jesteśmy w domu.
I takie to przygody.
PS Zdjęcia wykonane w ciemnościach są słabej jakości i oczywiście w ogóle nie oddają tego, co się naprawdę działo (kapcie spadały z wrażenia) ale zamieszczam je jako rodzaj przypominajki dla siebie samego - jakby mi kiedyś było smutno i źle, popatrzę sobie, co fajnego mi się przytrafiło w życiu :)
zdjęcia:
https://photos.app.goo.gl/7ogf5b6DW9jkH6jBA