Radku jasne, że można przenieść posty.
Wracając do spływu i jego organizacji pominę etap napalenia się, zamawiania kajaka i kompletowania gratów. Jest czwartek, dwa dni przed rozpoczęciem spływu. Po pracy spotykamy się i pakujemy do kajaka zrobione wcześniej, ustalone ilościowo zakupy, ciuchy i wszystko co chce z nami pływać po Wiśle. Staramy zapamiętać miejsce gdzie co jest. Pojawiają się obawy już nie o pojemność a o zanurzenie kajaka, bo z masy netto 32kg zrobiło się chyba blisko 90-100kg brutto. Druga obawa to transport do Oświęcimia. Jest po drodze trochę dziur i nierówności, nie ma mowy o pakowaniu na rzece ( to nie kanu ), a bagażnik jest made in garaż. Już przy bliskich transportach mocowałem go na różne sposoby pasami, a i tak kołysał się do przodu i tyłu.
DZIEŃ 1. 0-85km (85km)
Sobota 5:30. Spotykamy się, załadunek i w drogę ze świtą towarzyszącą. Kajak ląduje na wodzie, upychamy płyny w bocznych szmacianych kieszonkach, a było tego ok. 23 litrów/kg. Szybkie pożegnanie i spadamy bo już 6:20. Po 3,5km śluza Dwory. Wyjście na prawo całkiem znośne. Rozładunek z wody i zewnętrznych bagaży. Szybkie rozeznanie trasy i ruszamy. Padamy po kilkunastych metrach i zaczynamy żałować, że wózek nie został opracowany :) Śluzę Smolice też mieliśmy zamiar przenosić ze względu na czas (bo nie koszty), trzymaniem się rzeki, a nie kanałów (to moja nadgorliwość). Dwory jednak mnie sprowadziły na ziemię, poszedłem do budynku śluzowego (telefonu akurat do tej śluzy nie miałem bo po co), przedstawiam przez domofon temat, odpowiedź – śluzowanie za 20min. Czekamy sobie w kajaczku i nagle czujemy jak stojąca przed śluzą woda staje nagle całkiem rwącą rzeczką, a wędkarze na prawym brzegu z cichych i spokojnych coraz bardziej wyrażają swoje niezadowolenie z faktu że zanęta i ryby już są w komorze śluzy. Wpływamy, podniecenie jest bo to pierwszy raz :P. Za śluzą wędkarze są już mocno wkurzeni, coś tak przeklinają pod naszym adresem, bo który z nich spodziewał się sobotniego śluzowania (pewnie w tygodniu to rzadkość). Już w tym miejscu podsumuję temat wędkarzy. Cholernie mnie wkurzali. Dosłownie wszędzie, pochowani w krzakach, żyłek nie widać, zero prywatności bo Ci rzeczni podglądacze są na każdym odcinku i do tego stopnia bezczelni, że potrafią mieć zarzuconą wędkę na druga stronę rzeki (przy ok. 100m szerokości) Wędka im w ty... Płyniemy na przenoskę Łączany, lądujemy po prawej na pomoście „zakładu”. Robię rozpoznanie i w drodze powrotnej dostaję ochrzan, że znaki wodne (zakazu wpływu w tą odnogę), policja, mamy się wycofać itd. Rozważamy trzy opcje: szybkie wyjście na drogę i olanie go, przenoska drugim brzegiem i dyplomacja. Pomogło to ostatnie. Przenoska to potworna męka. Kręgosłup dawał się we znaki. Targamy jednak do przodu bo nocleg albo za śluzą Kościuszko, a przed Krakowem, albo już za Krakowem. Kościuszko mija dość sprawnie. Rejonowe kajaczki z którymi się śluzowaliśmy zostają szybko w tyle. Na pierwszy dzień mieliśmy domowe kanapki, ale pod Wawelem Strzała skoczył po jakąś ciepłą bułę. Wzbudzamy ogólne zainteresowanie, skąd, dokąd (a nie ma się czym chwalić bo to pierwszy dzień), nawet napis MS-31 potraktowany został jak rejestracja kajaka. Zaczepiły nas tam dwie dziewczyny i jedna z nich zaoferowała nocleg jak dopłyniemy do Warszawy. Dziwne to dla mnie było wtedy, ale o szczegółach opowiem później. G:20:30 dzwonię na śluzę Dąbie czy jeszcze nas łaskawy Pan prześluzuje. Powiedział, że specjalnie na nas poczeka :) Włączamy najwyższy bieg i robiąc jedynie przerwy na odmachiwanie ludziom na nabrzeżu dopływamy po chyba 40 minutach. Wrota zamknięta, świeci się czerwone światło i nagle jak na sygnał pilota otwierają się drzwi do naszego garażu, zielone światełko i jeszcze drabinki nie złapaliśmy, a już wrota się zamykały. To było ekspresowe śluzowanie. Słońce dawno już zaszło, robi się coraz ciemniej, szukamy bazy, ale brzeg jest beznadziejnie niedostępny. W końcu coś znajdujemy i bez używania czołówek (niedaleko była jakaś ogniskowa impreza) rozbijamy biwak. Pierwszy kontakt z małymi wampirami ledwo przeżywam, ale jestem tak słony, że i tak idę w całkowitych ciemnościach do wody i robię szybkie mycie stojąc po kostki w mule. Pierwsza noc niespokojna ale przespana.
DZIEŃ 2. 85-170km (85km)
Kajak nie odpłynął, nikt go nie ukradł. Wstajemy, odpalam butlę, ale woda nie osiąga nawet 50 stopni, wylewam ją i spierdzielamy, bo komary nie dają nam żyć. Po niedługim czasie dopływamy na śluzę Przewóz. Poziom wody idealny na śluzowanie co najwyżej kostki styropianu. Robię obchód i okazuje się, że otwarcie bramki na terenie śluzy załatwiło już dwóch amerykanów z Oklahomy. Witamy się, pozdrawiamy i liczymy na szybkie ich przez nas dogonienie. Tego dnia to się jednak nie dzieje. Szybcy są, cały czas godzinę przed nami, przynajmniej tak twierdzą mijani wędkarze. Na terenie śluzy jest ważny cel strategiczny – stary, działający wychodek. Zapewne kilka osób mnie skrytykuje, ale w ciągu dnia robiliśmy dłuższą przerwę na piwo. Odkładaliśmy wtedy wiosła i raczyliśmy się jedną puszeczką. Nie robi ona krzywdy, a jest miłym przerywnikiem i pośrednim celem dnia. Nie mieliśmy jednak ani jednej więc zaliczamy zakupy w Opatowcu. Lądujemy na nieużywanym promie i z niego skok na brzeg. Sklep w ok. Nowego Brzeska to porażka, szybki nurt, zarośnięte i strome brzegi, a także 300m pokrzyw i innych chaszczy. Nurcik przed tą miejscowością jest naprawdę fajnym doznaniem. Gdyby cała Wisła tak wyglądała... Tym razem nocleg przy brzegu na dużej kupie piachu. Ognisko, chińszczyzna, kąpiel w rzece. Spanie pierwsza klasa.
DZIEŃ 3. 170-258km (88km)
Ustaloną mamy zawsze pobudkę na 5, wypłynięcie o 6. W pierwszych dniach pobudki wychodziły rewelacyjnie, ale wypłynięcia nawet o 7. W kolejnych dniach potrzebowałem już przeciągania wstawania i drzemek, ale obóz szybko zwijaliśmy i o 6 już machaliśmy wiosłami. Przez te cholerne komary śniadania jedliśmy w godzinach 8-9. Na zapych żołądka o 6 była czekolada. Ok. 7 wyłania się kanu ze wczorajszymi uciekinierami. Łączymy na pół godziny nasze łajby. To Jack i Zack, przylecieli ze stanów głównie dla Wisły, ale później chcieli lecieć na kajaki chyba do Szwecji. Bardzo mili i sympatyczni. Pstrykamy trochę zdjęć i każdy rusza swoim tempem. W ciągu dnia kilkukrotnie wyprzedzaliśmy się, ale w finale zostali w tyle. Wymieniliśmy się kontaktem, może dowiemy się za jakiś czas jak im poszło. Tego dnia mijamy elektrownię Połaniec. Ostrożnie, ale bez problemów i przenoszenia. Przed Sandomierzem mamy pierwszy kontakt ze sporymi falami, dajemy radę – w końcu urozmaicenie.
DZIEŃ 4. 258-359km (101km)
Uzupełniamy drobne zakupy w Sandomierzu. Piękne miasto, polecam na zwiedzanie lub spacer.
Chyba wyrabia nam się kondycja. O ile na jeziorze Żywieckim gdzie zapoznawałem się z kajakiem, 4-5 minut wiosłowania bez przerwy to był sukces, o tyle tego dnia trafiały nam się już 60 minutowe ciągi. Spotykamy dwóch starszych panów na pontoniku. Liczyli na energię z paneli słonecznych i „elektrowni wiatrowej” która miała ładować akumulator, a on zasilać silniczek zaburtowy. Z powodu awarii akumulatora zmuszeni są oni do dryfowania i korekcji wiosłowaniem. Pod koniec dnia i u nas pojawia się mała awaria. 2z3 blachowkrętów mocujących prawy pedał wyrywa się z materiału i z ledwością da się skręcać. Do Kazimierza dopływamy po zmroku wpadając na mieliznę jakieś 300m przed miastem. Przez rojem wygłodniałych komarów ratuje nas bosman. Rozbijamy się na polu namiotowym. Prysznic, golenie i ruszamy na rynek dooglądać mecz Brazylii i Niemiec.
DZIEŃ 5. 359-430km (71km)
Bosman zaopatruje nas we wkrętarkę, wiertła, śrubki itd. Naprawa przebiega pomyślnie. W tym czasie Strzała zwija obóz, robi chińszczyznę i w końcu kawę. Na brzegu widać zamieszanie. Barka którą mijaliśmy wczoraj wpada na ponton starszych Panów i przygniata go do brzegu. Na szczęście nikomu i niczemu nic się nie staje. Okazuje się, że podczepili się oni na hol, a barka prawdopodobnie unikając mielizn dała się wyprzedzić pontonowi. Po wyrwaniu barki 1650 konnym kutrem, dziadki wiosłują co sił żeby znowu się podczepić, mają tylko jeden rzut linki. Niestety linka ledwo wypada poza ponton. Na ratunek przybywa im syn bosmana, bierze ich na hol, do swojej zasilnikowanej pychówki i dociąga do barki. Sam już nie wraca do przystani bo kończy mu się paliwo, łamią wiosła i telefonu brak. Będąc blisko Puław dostrzegamy go na brzegu jak macha oczekując pomocy. Dopływamy do niego, użyczamy telefonu i ściąga go motorówka WOPR'u czego już nie doczekujemy. Biedronka w Puławach to zbawienie. W końcu inne smaki niż konserwy, paprykarze, mielonki i inne wynalazki ze świni. Po raz pierwszy przydają się fartuchy i kurtki kajakowe. Nagłe oberwanie chmury okazało się być ochłodzeniem po wcześniejszych upalnych dniach. Mijamy elektrownię Kozienice. Płynąc z nurtem mamy czas na podziwianie obrzydliwego kolosa. Kilka dni później dochodzi tu do wycieku mazutu. Nie chcę nawet myśleć co to by była za przenoska. Biwak robimy na ogromnej wyspie, 3km za elektrownią.
DZIEŃ 6. 430-511km (81km)
Wyjątkowo wstajemy o 3:30 i ruszamy o 4:30. Wita nas wschód słońca na Wiśle. Chcemy dopłynąć tego dnia do Warszawy o wczesnej porze, spotkać się z Eltechami i skorzystać z zaoferowanego pierwszego dnia noclegu. W nocy i nad ranem komary, w ciągu dnia meszki i ślepce. One chyba też są pod ochroną w tych rezerwatach przyrody które mijamy. Odwiedzamy na brzegu ekipę dwóch kajaków i kanu. Wisła na tym odcinku jest niebywale rozlazła. Patrząc na mapę googla wydaje się. że znalezienie głównego nurtu jest proste, jednak z punktu widzenia może 70cm nad wodą, wyspa nie wygląda jak wyspa. Traci się rozeznanie czy jest się między brzegami, brzegiem a wyspą, albo pomiędzy wyspami. Bez doświadczenia szybko można zawiesić się na piachu, a stąpanie po nim jest uciążliwe. Wpływamy do Warszawy. Mijamy jakieś Benki, Berty i Kaśki – pompy wody dla miasta. Pod mostem łazienkowskim spotykamy Eltechów. Wymieniamy życzliwości i wiadomości nt spływu. Dzięki nim szybko i bez trudu udaje się załatwić przenocowanie kajaka w porcie Czerniakowskim. Po niedługim czasie przyjeżdża Kasia (poznana w Krakowie) i jej chłopak Kamil. Zabierają nas do podwarszawskiej miejscowości. Dostajemy do dyspozycji pokój, korzystamy z łazienki. Poczułem, że narodziłem się na nowo. Raczymy się pyszną kolacją z grilla, sałatkami i drineczkami. Zdajemy relację z każdego dnia. Rano jajeczniczka i kawka. Z pełnymi brzuszkami ruszamy w małe tournée po Warszawie. W porcie pakujemy graty do kajaka, żegnamy się i zaczynamy odliczać kilometry w dół. Wydawałoby się, że przez Warszawę straciliśmy 3,5h (dopłynięcie już o 16:30) i 5,5h (wypłynięcie o 11:30), ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie zamienilibyśmy tego czasu na żadne kilometry. To był bardzo miły przerywnik przy połowie trasy. Podziękowania dla Eltechów, Kasi i Kamila.
Reszta relacji w najbliższym czasie.