Nie przypuszczałem, że zwykły wyjazd nad jezioro mojego dzieciństwa będzie jak rajd samochodem terenowym,
(którego nie mam).
Kiedy zjechałem z asfaltu na drogę gruntową, (do jeziora w lesie prowadzi tylko droga gruntowa, biegnąca przez
pola i las), okazało się, że jest pokryta warstwą błota, pod którą jest lód.
Czym bliżej jeziora tym droga była gorsza, pokazały się kałuże wody z lodem na dnie, niebyło możliwości powrotu,
droga jest za wąska, aby na niej zawrócić.
Sytuacja była stresująca, samochód w każdej chwili mógł wpaść w poślizg i wylądować na poboczu, lub na którymś
drzewie rosnącym przy drodze.
Wjazd do lasu ze stromej błotnistej górki okazał się jeszcze gorszy, tu samochód zjeżdżał jak sanki, zero reakcji
na manewry kierowcy, tylko wieloletnie doświadczenie uchroniło mój samochód przed wylądowaniem na jakimś
drzewie.
Dalej było już tylko lepiej, więc bez trudu dojechałem do jeziora, a tam godzinny spacerek w koło jeziora.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy trafiłem na ślady bytowania bobrów, najpierw myślałem, że to wandale
z siekierkami, przypomniałem sobie jednak o znajomym, który w zeszłym roku mówił, że nad tym jeziorem
są bobry.
Trochę to dziwne, jezioro bezodpływowe a do najbliższego strumienia jest spory kawałek.
Aby wrócić do domu musiałem wybrać dłuższą drogę i to o około 20 kilometrów, taką którą kiedyś nad jezioro
jeździłem rowerem będąc na wakacjach u babci na wsi.
Tędy do najbliższej drogi z kocimi łubami jest tylko 500 m.
Mój samochód faktycznie wyglądał jak po rajdzie terenowym, po sam dach był pokryty błotem, pierwszą rzecz,
którą zrobiłem po wjeździe do miasta to było odwiedzenie myjni.